Są takie filmy, których streszczanie jest grzechem, bo kilka zdań o fabule odziera widza z wielu odcieni poezji. Tutaj jednak samo streszczenie wydaje się być poetyckie: oto historia człowieka, który wychował się na statku, a jego stopa nigdy nie dotknęła stałego lądu.
Dodajmy do tego fakt, że chłopak jest genialnym muzykiem i koncertuje tylko kiedy kołysze się świat pod jego stopami. I jeszcze wrzućmy delikatny wątek miłosny, odrobinę rywalizacji między nim a „człowiekiem, który wymyślił jazz”, parę dobrych dialogów i masę muzyki. Dodajmy. Mogłabym dodawać jeszcze przez godzinę, a i tak nie oddałabym nawet połowy uroku tego filmu.
To, co zaserwował nam Giuseppe Tornatore może niektórych nudzić – w końcu sama historia jest prosta jak drut, ileż można siedzieć i słuchać, jak facet pingoli na fortepianie? Ale dodajmy jeszcze muzykę Ennio Moricone, to może choć niektórych czytelników zachęcę. Fakt – film wymaga nieco więcej wrażliwości niż przeciętny twór kinowy, ale moim zdaniem naprawdę warto poświęcić te dwie godzinki, żeby zrozumieć dlaczego 1900 (tak, to imię bohatera!) nigdy nie zszedł na ląd. Warto trochę podumać i spojrzeć na otaczający nas świat z nieco innej, zaskakującej perspektywy.
Dodam jeszcze rewelacyjnego Tima Rotha, który wyjątkowo nie gra cwaniaczka czy drania, ale delikatnego samotnika i – o dziwo – jest bardzo w tym wiarygodny, głównie za sprawą uroczego, lekko rozmarzonego uśmiechu. Osobiście bardzo tego aktora lubię, budzi we mnie masę dzikich emocji i z przyjemnością obejrzałam go w roli jakże innej od roli w „Czterech pokojach”.
Film stoi scenami, które faktycznie wbijają się w pamięć. Ot, choćby koncert na statku podczas sztormu, kiedy 1900 czuje się swobodnie nawet przy fortepianie wyczyniającym szalone zakrętasy. Albo scena z płaszczem z wielbłądziej wełny… cóż, mnie chwyciły za serce. Zachęcam, by i Was chwyciły, bo moim zdaniem naprawdę, naprawdę warto.
1900: człowiek legenda
reż. Giuseppe Tornatore
muzyka. Ennio Moricone
wyst. Tim Roth
Może być ciekawie. Roth jeszcze nigdy mnie nie zawiódł (choć pierwsze skojarzenie to wciąż 'I’m fucking dying here!’ z dzieła Tarantino). Historia też zapowiada się nieźle.
Może nie rzucę się od razu na poszukiwania, ale z pewnością nie będę od filmu uciekał 😉
1900 już od jakiegoś czasu mam ochotę obejrzeć. W końcu kiedyś po niego sięgnę na pewno.
A a propos Tima Rotha, to ja go polubiłam dzięki serialowi „Lie to me” (polski tytuł był jakiś idiotyczny i go nie pamiętam), który mogę spokojnie polecić, jeśli ktoś lubi współczesne seriale okołokryminalne.
Pozdrawiam. 🙂
Próbowałam oglądać, ale jak Tima Rotha lubię, tak serial wydał mi się nieco zbyt „dosłowny”. Nie lubię, kiedy wszystko mamy wyłożone na talerz, a kamera bezczelnie najeżdża na twarz przesłuchiwanego i siedzi tam dobrą chwilę, w razie gdyby ktoś nie zauważył lekkiego drżenia powieki. Niemniej pomysł mi się podoba, może więc kiedyś się z serialem przeproszę :]
A ja tak z innej beczki, ale mamy już 2 czerwca – czekam niecierpliwie na majowe podsumowanie przeczytanych przez nas książek :). Bo tym razem, wreszcie, udało mi się przeczytać wymagane minimalne 4 książki! :D.
Czytałam książkę, na podstawie powstał ten film… Bardzo smutna, ale w tym dobrym znaczeniu… Filmu jeszcze nie widziałam. Dzięki za podsunięcie ciekawego tytułu.
Pozdrawiam serdecznie 🙂