Kiedy Terry Gilliam zabiera się za historię, wiemy, że normalnie nie będzie (tak samo, jak od Tarantino oczekujemy wiader kiczowatej krwi). A jeśli jeszcze wiem, że historia sama w sobie jest nienormalna… bo wiecie, wiewiórki są psychotyczne.
Gilliam wziął na warsztat książkę Mitcha Cullina, którą przeczytałam, bo skusiła mnie wiewiórka z głową rekina (każdy ma jakiąś słabość). Przeczytałam i nic już nie było takie samo. Świat małej dziewczynki, która z poważną i odpowiedzialną minką podaje ojcu strzykawkę z narkotykiem i dba, by ten nie spalił mieszkania skrętami. Świat w którym naćpana matka na przemian bije i całuje córkę. Taki zwyczajny, normalny świat.
Zazwyczaj, kiedy dostajemy do łapy opowieść o patologicznych rodzinach spodziewamy się niepewności, rozchwiania emocjonalnego i całego bagna psychologicznego. Oczekujemy „Labiryntu fauna”, „Niekończącej się opowieści” czy nawet Ani z Zielonego Wzgórza, światów, w którym dziecko ucieka w świat wyobraźni. Nie spodziewamy się za to małej dziewczynki, której cała rzeczywistość to jedna wielka Kraina Czarów, począwszy od ekscentrycznego zachowania wiecznie naćpanych rodziców, poprzez dobór lektur aż do zabawek.
Jelisa-Rose świetnie się w swojej Krainie orientuje, w końcu przeczytała „Alicję” z tysiąc razy. Nic nie jest prawdziwe, a równocześnie jest. Rzeczywistość jej nie przeraża, o wiele straszniejsza jest jej wyobraźnia, która podpowiada istnienie duchów i potworów. Nagła śmierć matki jest świetnym pretekstem do wyjazdu (i do zjedzenia wreszcie matczynych czekoladek), a ojciec… no, on tylko jest na swoich narkotycznych „wakacjach”. A że się przedłużają? Zwykła złośliwość. Śmierć nie istnieje w Krainie Traw, jest wymysłem i opowiastką, historią z gazety. Widz z osłupieniem ogląda małą, śliczną dziewczynkę swobodnie konwersującą z trupem ojca, który w trakcie filmu powoli się rozkłada.
Jelisa-Rose ma lalki. A właściwie same ich główki, które „przemawiają” do niej dziewczęcymi głosikami, wyrażają często myśli dziewczynki. Nie zawsze są to miłe, przyjazne myśli, o nie. Czasem pojawia się myśl o zdradzie, o krzywdzeniu innych. Głównie jednak Jelisa-Rose dodaje sobie nimi odwagi, by wkroczyć w nieznane miejsca, często pokryte pajęczyną, które mogły by przerazić dorosłego. Tajemniczy strych staje się labiryntem pełnym skarbów i pułapką, w której można być zaatakowanym przez wiewiórkę. Szczerze, wiewiórki są psychotyczne. Przynajmniej tutaj.
Dziewczynka jest postacią centralną opowieści. Zachwyciło mnie to, że, mimo konfabulacji, dziwnej fascynacji śmiercią, to właśnie ona jest najnormalniejszą osobą w całym tym bajzlu. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że jej towarzystwem jest trup, zdziwaczała sąsiadka-wypychaczka zwierząt i jej upośledzony brat. Kiedy patrzymy na rzeczywistość Jelisy-Rose zastanawiamy się, czy w tym jednym jedynym przypadku wpadniecie w króliczą norę nie zaprowadzi nas do zwykłego, normalnego świata…
Na zakończenie muszę pochwalić odtwórczynię głównej roli, Jodelle Ferland, która wspaniale łączy w sobie niewinność i okrucieństwo, tak charakterystyczne dla dzieci. Ponadto – zwrócić uwagę na pewnien ciekawy szczegół: polski plakat mówi, że „najlepszym placem zabaw jest wyobraźnia”, co może dać złudne poczucie, że dostaniemy śliczną opowiastkę o magii fantazji. Plakat angielski jest bardziej…hm… klimatyczny. Mówi on, że „wiewiórki czynią ją (Krainę) mniej samotną”.
Niektórzy mówią, zę ten film Gilliama jest zbyt brutalny i dziwny. Przypominam jednak, że nie ma nic bardziej szczerego i okrutnego niż dziecko – w końcu ile razy goniliśmy się po podwórku „zabijając” się strzelaniem z patyków, nie dlatego, że mieliśmy złe zamiary, ale dlatego, że to był zwykły, normalny element gry? Pamiętajcie, mówi Gilliam w prologu (jest dostępny w wersji kolekcjonerskiej na DVD): dzieci są silne.
Kraina traw (Tideland)
reż. Terry Gilliam
wyst. Jodelle Ferland, Jeff Bridges
muzyka Jeff Danna
Film był niesamowity, książka jakoś mnie niczym nie zachwyciła.
cóż, możę być tak, że akurat tę historię można przyswoić tylko raz – mnie z kolei film niczym nie zadziwił, był raczej przypomnieniem niesamowitości – bardzo dobrym przypomnieniem. Siła książki opiera się na wyobraźni czytelnika i – moim skromnym zdaniem – wizja Gilliama, która jest fantastyczna, może wyprzeć to, co normalnie byśmy sobie pomyśleli czytając. Oglądając miałam głębokie poczucie satysfakcji na zasadzie „o, on to tak widział, nieźle” 🙂
Może też winą było to, że najpierw widziałam film, a potem sięgnęłam po książkę. Moja wyobraźnia już była pod wpływem wizji Gilliama 😉
Od jakiegoś czasu planuje zabrać się za książkę. Do filmu mnie szczerze powiedziawszy nie ciągnie 😉
Film czeka na półce moze go w końcu oberjze:)