Zazwyczaj stronię od książek obyczajowych, a z takimi tytułami kojarzy mi się pan Kuczok. Niemniej to, co on wyprawia z rzeczywistością w „Spiskach” przebija większość znanych mi powieści fantastycznych. Już na okładce ktoś wspomina, że autor długo się na oczy góralom nie powinien pokazywać…
Jeśli chodzi o język Kuczoka, to jest tak cudowną, dziką i nieokiełznaną polszczyzną, gdzie długie zdania są dygresją w dygresji, a porównaniami można gości częstować. Osobiście jestem fanką długich zdań, ale nawet ja nie potrafię takimi wielolinijkowcami strzelać. O dziwo czyta się to szybko i przyjemnie, nie tracąc sensu całości zdania. Niezwykły rytm i styl szybko porywają nas w krainę górską a dziką, gdzie magia przeplata się z fantazją, misiołaki smakują się w ludzkiej krwi, a mgła skrywa niejedną tajemnicę.
Treść książki? Wycieczki w góry, w Bukowinę, na Spisz i w Tatry Wysokie. Mieszkanie u gazdów i próba nauczenia góralczątek gry w piłkę nożną. Poszukiwanie szamanki-zielachy. Góralskie zaloty. Przy okazji rozpad małżeństwa rodziców głównego bohatera, jego przygody z dziewczętami i polowanie na gołą babę. Wydawało by się, że to jeszcze jedne wspominki sentymentalne z gór, najpierw widziane oczami dziecka, później młodzika, aż wreszcie młodego dorosłego. Nic bardziej mylnego.
Jak już pisałam, Kuczok robi człowiekowi krzywdę w rzeczywistość. Robi to tak podstępnie, że przez długi czas mu wierzyłam bezgranicznie, dopiero po drugim opowiadaniu wyrwałam się ze zdumienia i stwierdziłam „no ale jak to tak?”. Autor ukradkiem wyciąga groteskę i wrzuca ją do ognia, niby to przypadkiem podsycając płomienie, żeby rozgrzały ją i rozdmuchały do niebotycznych rozmiarów. Delikatnie i z wyczuciem, z kamiennie poważną twarzą, jak na mistrza dowcipu przystało. W rezultacie czyta się z mieszanką zdumienia i wiary, śmiejąc się do łez. Coś, jakby „Ferdydurke”, ale bardziej górskie niż zielone.
To, co mnie zachwyciło, to dygresje ubrane w barwne porównania i metafory. Książka aż roi się od genialnych cytatów, inteligentnych i pięknych, aż chciało by się ich słuchać w nieskończoność. Chmury mówiące na modłę sklepowej z biedasklepu że „słońca nie ma!”, ojciec pomstujący na wszystko i wszystkich (przez co został uznany za płanetnika, bo złym okiem deszcz przywlókł w góry), góralska i śląska gwara przeplatające się ze sobą i z polszczyzną najwyższych lotów – to wszystko tworzy historię magiczną i pachnącą żywicą (oraz, okazjonalnie, buzującą seksualnością góralki Feli).
Nie jest to opowieść łatwa, można się nią zmęczyć i nasycić po uszy. Ja sama czytałam na raty, jedno opowiadanie na dzień, bo istnieje dawka absurdu, którą jest w stanie normalny człowiek znieść bez przeciążenia obwodów. Nawet, jeśli absurd jest dobrze przykryty gorzką prawdą i prawdopodobieństwem. Skoczne, lekkie pióro Kuczoka zdradliwie wciąga nas na najwyższe szczyty, by potem z chichotem uciec w doliny, wystawiając nasz zadek na zimne wiaty dujące między turniami. A my i tak schodzimy i prosimy o więcej, o kolejną wyprawę, skuszeni opowieściami o bójkach góralskich, niedostępnych jaskiniach, zbójnickich okienkach… no i oczywiście gołą babą.
„Spiski” są książką erotyczną. Jest to jednak erotyzm śmieszny i trochę żałosny, zaskakujący we mgle i wstydliwie wciągany pod pierzynkę, z drugiej strony bezwstydnie prężący się na polanie. Raz kapie jurną młodością, kiedy indziej jest raczej oklapniętym marzeniem, które tęskni do sterczących czasów.Oj, dzika ta góralska namiętność, która miłość błyskawicznie w nienawiść przekuwa!
A w tym wszystkim góry wysokie, góry spokojne i majestatyczne, jakby nieświadome dudniącej między nimi żywotności. Góry, do których bohater wracać będzie, bo pachną mu miłością i życiem. Góry, dla których stworzył „spiski”, gdzie rzeczywistość miesza się z fantazją, magią ludową i – nade wszystko – ukochaniem wędrówki.
Wojciech Kuczok, Spiski
wyd. WAB, 2010
Do Kuczoka mnie nigdy specjalnie nie ciągnęło, ale te Tatry i Podhale kuszą. Może to dobra okazja, żeby sprawdzić, czy mi z autorem po drodze…?
Dzięki za recenzję.