Wszystkim, którzy nazwisko tego pana kojarzy się z lekturami szkolnymi, jakimś Noblem czy czymś takim – tak, to ten sam. Moim skromnym zdaniem jeden z najlepszych pisarzy polskich, wizjoner, doskonały obserwator i prawdziwy mistrz słowa. Niestety, nie jest tak ślicznie medialny, jak Sienkiewicz i za mało sosno-rozdarty, jak Żeromski, żeby się nam, Polakom, podobał. Niniejszym postaram się Wam pokazać go w nieco innym, zaskakującym świetle.
Zanim zaczniemy naszą wędrówkę po mrocznym, tajemniczym Londynie… tak, dobrze czytacie, Londynie – przyznam się Wam, że Chłopi znudzili mnie niepomiernie, szczególnie, że w szkole nacisk był na „tragiczne dzieje polskiego chłopstwa” raz „bieda aż piszczy, ale patrzcie, jaki patriotyzm” tudzież „chłopi mają dziwne straszne zasady”. No i ciągle wałkowano tego nieszczęsnego Borynę, umiłowanie ziemi i wszeteczność Jagny. Ble. Byłam akurat w okresie odkrywania lektur nieco bardziej fantastycznych, więc proza życia jakiegoś tam Boryny zwisała mi i powiewała.
Na studiach podyplomowych wykładowca z emisji głosu zademonstrował nam, jak dobrze mówić. Ot, recytację poezji nam machnął, a potem zaprezentował fragment prozy. Jakbym dostała czymś ciężkim między oczy. To było przepiękne. Profesor zacytował Chłopów właśnie, fragment Zimy i dopiero wtedy mnie uderzyło, jakim arcymistrzem słowa, rytmu i opisu był Reymont. A potem odkryłam, że Bunt, ostatnia powieść Reymonta, która opisuje powstanie zwierząt przeciw człowiekowi, została napisana w 1926 roku… a wielce analogiczny do niej Folwark zwierzęcy – w 1943…
Udajmy się więc do Londynu. Ponury, zasnuty zimowymi mgłami, deszczowy, mokry, odpychający. Widziany oczami pisarza, młodego Reymonta, który spisał swe wspomnienia z wizyty w stolicy Wielkiej Brytanii. Londyn pełen tajemniczych zjaw, mistyków, spirytystów, seansów magii i pradawnego zła. Oto ludzie w swej butnej ciekawości pragną zgłębić niezgłębione i otwierają drogę pradawnemu złu… To też brzmi znajomo, prawda?
Tyle, że powieść została napisana w 1911 roku, a najsłynniejsze Przedwieczne Zło, czyli Zew Chtuhlu, pojawił się na świecie w 1926 roku. I to się czuje – podczas lektury boleśnie brakowało mi określeń, terminologii, tych drobiazgów, które weszły do kanonu fantastyki, powieści gotyckiej, powieści grozy. Brakowało mi ich, bo jeszcze wtedy nie zostały wymyślone…
Tak więc, jesteśmy w Londynie. Przyznam, że nawet współcześnie nocą miasto wygląda trochę ponuro, kiedy pada deszcz, a nawet nie chcę myśleć, jak wygląda jesienią czy zimą. Nie doświadczyłam też londyńskiej mgły, ale podejrzewam, że musi być paskudna. Tym bardziej wtedy, ponad sto lat temu kiedy ulice rozświetlały jedynie słabe ognie ulicznych latarni gazowych. Wśród mgieł błąka się Zenon, polski emigrant, zdolny, dobrze prosperujący pisarz.
Zenon na angielską narzeczoną, przyjaciół, pracę, szacunek – praktycznie wszystko, czego może chcieć młodzieniec w sile wieku. Może tylko ckni mu się do Polski, do jasnego słońca i wiejskich przestrzeni. Jednak Zenon popełnia błąd – wciągnięty przez brata narzeczonej w świat mistyków, wizjonerów i spirytystów spotyka tajemniczą Daisy, która powoli wypełnia jego życie grozą i obłędem.
W powieści znajdziemy wszystko, co dzieło grozy mieć powinno – plastyczne opisy zakazanych rytuałów, krew, subtelną erotykę, szaleństwo, namiętności prowadzące do zguby, tajemnicę i strach. Struktura fabuły przypomina raczej majak senny – Zenon często się błąka bez celu po ulicach, błądzi w pogoni za cieniem rudowłosej bogini, rozmawia z szarlatanami i doznaje wizji. Nie jest to łatwa lektura: napisana jest nieco archaicznym językiem, opisy mogą drażnić, irytować rozwlekłością i niejasnością.
Ujęła mnie, tak po prostu chwyciła za serce, jak znaleziony na strychu album ze zdjęciami prababki. Przedziwne uczucie obcości miesza się we mnie z ciekawością, zderzeniem z niespodziewaną obcością strojów, ludzi, miejsc. Te fotografie nic nie znaczą, ale jakoś wbijają się w pamięć. To samo czuję, gdy czytam Wampira.
Powieść aż prosi się o porządną ekranizację, jednak musiałby się za to zabrać ktoś naprawdę dobry. Łatwo tu zmienić fabułę w opowieść o gościu, który nieustannie łazi i się zatacza, dysząc ciężko podąża w dal, śledzony przez rozchybotaną kamerę. Nie, tu jest coś subtelniejszego, jakiś fatalizm połączony – jak to u Reymonta – z bardzo celnymi obserwacjami ludzi, miejsc, idei. Przestrzega przed bezmyślnym kopiowaniem wzorców z innych kultur i zwraca nam uwagę, że choćbyśmy bardzo chcieli, wzrastanie w jakiejś społeczności wyciska na nas piętno, które uniemożliwia nam pełne poznanie mentalności i mistycyzmu, które nie należą do kręgu naszej kultury.
Tajemnicza Daisy jest świetną postacią. Reymont otulił ją tajemnicą, poskąpił dialogów i jedynie poprzez opisy możemy się domyślać, co ją łączy z czarną panterą, sabatami ofiarnymi, jaka magia niszczy powoli naszego głównego bohatera. A może to po prostu miłość, zauroczenie tajemnicą… a może pradawne zło, które przybrało kuszącą postać?
Wampir trochę oblał egzamin z próby czasu, jednak nadal pozostaje uniwersalną opowieścią o tym, jak pociągające może być zło, jak słodki wydaje się owoc zepsucia i o tym, że pozory mylą. No i ten wspaniały styl Reymonta, który jak mało kto potrafi tworzyć zjadliwe zdania wielokrotnie złożone. Może warto mocniej sobie wziąć do serca przysłowie „cudze chwalicie, swego nie znacie” i sprawdzić, co w Wampirze ostrzy ząbki na czytelnika?
Władysław Stanisław Reymont, Wampir (1911)
wyd. Zysk i s-ka, 2013
„Wampir” Reymonta oraz „Cztery róże dla Lucienne” Rolanda Topora są tym, co sprawiło, że studiowanie filologii polskiej nie okazało się bezsensowne. Warto było czekać na odkrycie obu pozycji. Dwa kompletnie różne światy, narracje i dwa kompletne zaskoczenia, które utkwiły w moim umyśle na zawsze. Fajnie wiedzieć, że ktoś miał z tą mało znaną książką Reymonta do czynienia i wie, że coś takiego w ogóle zostało napisane:) Pozdrawiam serdecznie!
O, tego drugiego tytułu nie znam, a skoro stawiasz je na jednej półce z Wampirem, to chętnie się zapoznam 🙂 dziękuję!