Ziemia, powietrze, ogień i… budyń – Tom Holt

Powiedzieć, że niniejsza książka jest pełna błyskotliwych pomysłów, to tak, jakby stwierdzić, że słońce to taka duża żarówka. Kolejna, trzecia książka z serii o firmie J.W. Wells zabiera nas w miejsca, o których nie ośmielamy się marzyć. Głównie dlatego, że króluje w nich budyń, a przedawkowanie go grozi uszkodzeniem ciała, śmiercią i teleportacją do rzeczywistości, gdzie Kanada jest potęgą światową.

Ci, którzy nie mieli przyjemności zapoznać się z poprzednimi częściami cyklu, mogą się poczuć nieco zagubieni. Na przykład ja.  Na szczęście autor służy pomocą na każdym kroku, zgrabnie przywołując i wyjaśniając wcześniejsze zdarzenia. Na tym jednak jego uprzejmość się kończy, bo z dzikim zapałem ładuje głównego bohatera w kolejne kłopoty, ledwo zostawiając nam czas na zaczerpnięcie oddechu przed kolejnym zanurzeniem w budyniowe szaleństwo. Nie mówiąc już o tym, że każda kolejna stronica budzi olbrzymią chęć położenia łapek również na pozostałych tomach…

Pozwólcie, że przedstawię Wam Paula: oto przeciętny wypłosz o wielkich uszach i nieuleczalnej skazie charakteru, jaką jest uczciwość. Paul ma jeden potężny talent – jak mało kto ładuje się w kłopoty. A raczej kłopoty ładują się w niego. Przypomina nieco pratchettowskiego Rincewinda – większość znajomych próbuje go zabić, albo przynajmniej poważnie uszkodzić, jeśli ma się coś schrzanić, to na pewno w jego okolicy. O ile jednak Rincewind zamyka oczy i ucieka (przypadkiem w tym samym kierunku, w którym mieli go zamiar wysłać bogowie), tak Paula do czynu popycha wspomniana wcześniej skaza charakteru. Oczywiście wcale mu się to nie podoba, ale cóż.

Kim jest Paul? Młodszym urzędnikiem firmy J.W. Wells, która zajmuje się magią stosowaną. Tak, dokładnie tym. Wykrywaniem złóż minerałów, przesuwaniem orbit planet i takie tam. Paul spędza dnie wykonując polecenia starszych stażem pracowników, ot, jak liczenie ile Aniołów tańczy na czubku szpilki. Czasami wpada do krainy śmierci, gdzie rządzi przeuroczy starszy chiński dżentelmen ubrany w jedwabne szaty, pan Dao. Nie, żeby te wycieczki były wyjazdami służbowymi albo spotkaniami towarzyskimi – niestety Paul ma tendencję do umierania. Na przykład z rąk goblinek w bikini.Wyskakujących z tortu.

Te historie z umieraniem to osobna bajka. Gorzej, że Paul ma również niezdrowe skłonności do ratowania dam w potrzebie, a że pod ręką nie ma kobiet, z braku laku ratuje świat. Chyba, że Sophie pozwoliła by się uratować…a to się nie zdarzy. Raczej prychnie pogardliwie i odejdzie w swoją stronę. Oczywiście wiadomo, że oboje się kochają, ale to jest jakby to powiedzieć, no, skomplikowane. A miłosny eliksir tylko by zagmatwał sprawę. W każdym razie uratowany świat zazwyczaj bąknie jakieś podziękowania i toczy się dalej, jakby nigdy nic. A pan Dao czeka, bo może tym razem Paul wreszcie zapisze się na kurs wyplatania koszyków albo esperanto.

Kojarzycie takie książki, filmy z gatunku horrorów, gdzie bohater grzęźnie w strasznym śnie, by po obudzeniu z przerażeniem stwierdzić, zę to po prostu kolejna warstwa snu i kolejna, kolejna, aż wreszcie nie wiadomo, co jest rzeczywiste i czy diabeł nie wyskoczy zza rogu? To samo mamy w książce Holta, tyle, że na wesoło. Humor momentami bardzo czarny, głównie jednak bazuje na genialnych porównaniach i gimnastyce wyobraźni. Praktycznie cała książka nadaje się na cytaty. Zobaczcie sami:  „słowo >>proszę<< jest jak mała papierowa parasolka, która tkwi bezczynnie w wymyślnych drinkach i choć do niczego nie służy, to niektórzy dziwnie się denerwują, kiedy jej tam nie ma”.

Porównanie do Pratchetta jest tu jak najbardziej na miejscu, jednak Holt nie bawi się filozofią. Zamiast tego biega z miejsca na miejsce, niczym Sherlock Holmes, który złapał trop. My zaś często pędzimy za nim jak biedny doktor Watson, starając się na własną rękę posklejać o co chodzi. Tylko po to, by wyjaśnienie rozłożyło nas na łopatki. Autor jest mistrzem niespodziewanych zwrotów akcji i karkołomnych rozwiązań. O ile jednak mogłam się zorientować, jego pomysły mają silne podpory w poprzednich częściach, co sprawia, że mam ochotę położyć na nich łapki.

Szczególnie, że „Przenośne drzwi” i „Śniło ci się” mają genialne okładki. Tutaj mi czegoś zabrakło. Jak na taką dziką i kreatywnie buchającą książkę okładka jest uboga, żeby nie powiedzieć – brzydka. I co to za zielony glut? Budyń przecież jest żółciutki, nawet, jeśli zawiera arszenik! Przyznam się szczerze, że nie jest zachęcająca. Z kolei po poprzednie części  sięgnęłabym chyba bez namysłu…

Pokażę Wam je, nie mogę się powstrzymać, Paul jest taki cudownie wymiętolony

Cudowna, wartka, komediowa i iskrząca przygodami książka, którą się czyta błyskawicznie i po kilka razy. Z tego, co czytałam, autor popełnił tego więcej, będę czekać z niecierpliwością na kolejne części. A w międzyczasie napadnę na to, co już zostało wydane. Takiej okazji  nie można przepuścić. A tym, którzy już czytali: MUUUUUUUU!

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i spółka. Dziękuję!

Tom Holt, Ziemia, powietrze, ogień i… budyń.
wyd. Prószyński i s-ka, 2011

8 Replies to “Ziemia, powietrze, ogień i… budyń – Tom Holt”

  1. Aaaa, to jest trzecia część przygód Paula! Oj ja głupia foka, nie skojarzyłam zupełnie, a przecież pierwsze 2 tomy leżą u mnie w domciu, dawno przeczytane :P.

    (To taka mała aluzjo-sugestia, Szyszko, że mogę je pożyczyć, jakbyś nie obczaiła sama ;P).

  2. No i zachorowałam na chcenie. I jak się z tym czujesz, Szyszuniu? Ja, co miałam nie kupować książek, dopóki się z PrawieMężem nie przeprowadzimy i nie sprawdzimy doraźnie, czy moje książki zmieszczą się w mieszkanku wielkości mojego pokoju, czy nie. A teraz będę musiała. No i dostałam cholernego apetytu na budyń ehhhh

  3. No i jak się po znajomych pomarudzi to się i swojego dopnie. Mam „Przenośne drzwi”. I dostałam takiego apetytu na kawę z cynamonem, że przeryłam kuchnię za spieniaczem do mleka (bo jak wiadomo kawa z cynamonem występuje w towarzystwie spienionego mleka… – które mój kot, Bazylia, uwielbia i wyżera z kubzonka jak tylko spuszczę go z oczu…). Idę się dopieszczać smakowo i intelektualnie :*

    1. o, o! dopieszczanie się smakowe rządzi – ja kawę bez cynamonu (bo Miranda jest na przymusowym wygnaniu bez internetu, więc mam żałobę), ale z mleczkiem koniecznie!
      Foko, czy to oznacza wycieczkę na strych?

      1. Hem, no a jakże by inaczej..? 😛

  4. Brzmi absolutnie i nieodparcie w stylu Pratchetta, nawet te okładki poprzednich części… A Pratchetta to ja lubię :)) Nawet jeśli to ma być Pratchett bez filozofii – i tak sobie nie odpuszczę, mimo niechęci do budyniu 😉

    1. Przyznaję, że momentami książka przebija nawet Pratchetta – no, dobrze, dorównuje tym książkom typowo „śmiesznym”. Wystarczy powiedzieć, że straszyłam znajomych głośnym rechotaniem znad kartek 🙂

  5. Zamówię sobie tę serię na Gwiazdkę 🙂

Dodaj komentarz