Na pierwszy rzut dziewiczego komiksowo oka całość wygląda jak nad-ambitna manga z żenująco disneyowskimi zwierzątkami w tle. Dodatkowo pojawia się postać wyglądająca jak kiepski j-rocker. He he he. To właśnie kocham w komiksach, że tak rzadko są tym, na co wyglądają.
W tym przypadku wystarczy spojrzeć nieco ponad tytuł, by zobaczyć nazwisko, które wywłołuje palpitacje u wielu czytelników: Neil Gaiman. Jeszcze ciekawsza jest informacja, że trzymany w rękach komiks jest adaptacją opowiadania, które było inspirowane komiksem… O co tu chodzi?
Ci, którzy znają Gaimana z jego powieści, mogli nie słyszeć, że jest on również autorem serii komiksowej „Sandman”, która z kolei wywołuje palpitacje serca u wielu komiksiarzy. A że Gaiman wszechstronnym człekiem jest, to przy okazji prac nad angielską wersją „Księżniczki Mononoke” wpadł mu do głowy pomysł na opowiadanie, które łączyło by świat Sandmana z baśniową mistyką Japonii. Historia ta ukazała się w formie bogato ilustrowanej książeczki.
Ale nie o opowiadaniu ta recenzja, ale o komiksie, który trzymam w dłoni. Trzymam i czuję zachwyt nieograniczonością ludzkiej fantazji. Gaiman przedziera się przez gatunki, formy literackie i tworzy historię, która jak ostry nóż przez miękkie masło przecina osnowę rzeczywistości. Z jednej strony historia mnicha o złotym sercu i wielkiej miłości między nim i lisicą, demonem kobiecym, który zwodzi mężczyzn. Historia nacechowana smutkiem i nieuchronnością przeznaczenia, jest tak autentyczna, że nawet Japończyk by tego lepiej nie wymyślił.
Forma komiksowa potęguje wrażenie, że jest to prawdziwa japońska legenda – wymuszony kadrami sposób narracji, jego lakoniczność i niedopowiedzenia mają ten sam spokojny, rzeczowy ton, który za pomocą prostych zdań rozkłada mnie na kawałki. Czy jest coś bardziej samotnego od malutkiej lisicy, która utraciła wszystko? W dodatku lis wygląda jak z bajek Disneya, taki nierzeczywisty ze swoją głupią, szaleńczą miłością w okrutnym świecie. Podobny zabieg zastosował Makoto Shinkai w „Ona i jej kot”, gdzie w przeraźliwie realistycznie rysowanym świecie żyje kotek, który wygląda jak kiepska animacja obrazka z kartonu mleka. Kot nie pasuje do całości, bo kocha całą mocą serduszka – tak samo lisica nie pasuje do swojego świata. Ona jest demonem, on człowiekiem – wszyscy wiedzą, ze ta historia nie skończy się dobrze. Nawet sama lisica o tym wie, ale nie przeszkadza jej to walczyć o życie ukochanego.
Z kolei wędrówki mnicha, by ocalić ukochaną, kojarzą mi się z „Podróżą na Zachód” (ale nie w tej wersji pani Minekury, hihi) – statyczne, wyśnione kadry rodem z buddyjskich wizji, determinacja bohatera w podróży do jednego celu, napotykani bogowie, którzy poddają bohatera próbom – kombinacja, która praktycznie gwarantuje dobrą opowieść.
Rysunki P. Craiga Russela cieszą oko, szczególnie oko nawykłe do oglądania zjapońszczonych kadrów, równocześnie nie odrzucają wielbicieli zachodniego komiksu. Wyraziste, czyste kadry tworzą przedziwną kombinację ze słowami historii, przekazując olbrzymi ładunek emocjonalny, który kryje się za lakonicznymi stwierdzeniami. Jestem trochę dziwna i lubię ascezę w okienkach, w dodatku artysta oszczędni operuje kolorem, co przywodzi na myśl wyblakłe drzeworyty japońskie, a wszystko składa się na piękną historię z pogranicza snu i jawy.
I tak właśnie należy podejść do „Sennych łowców” – nie jak do komiksu, ale do sennego zapisu rewelacyjnej, żywej historii. Trzeba pozwolić słowom i obrazom płynąć swobodnie, ufnie wierząc, że Gaiman jest na tyle doświadczonym bajarzem, że obudzimy się bogatsi o nowe doświadczenie. I może z lekko wilgotną od łez poduszką.
Recenzja napisana dla Magazynu KaZet, październik 2010
Neil Gaiman, P. Craig Russel, Sandman. Senni łowcy (adaptacja komiksowa)
wyd. Egmont Polska, 2010
Kocham Gaimana i uwielbiam komiksy a Sandmana nie mam…. nie planujesz jakiegoś konkursu czy coś ;)?
Ten fragment chyba podoba mi się najbardziej: „Gaiman przedziera się przez gatunki, formy literackie i tworzy historię, która jak ostry nóż przez miękkie masło przecina osnowę rzeczywistości.” :)) Mam nadzieję, że gdzieś uda mi się „Sennych łowców” zdobyć.
A współpraca z Magazynem KaZet to tak bardziej na stałe i długofalowo?
Pozdrawiam