Opolskie aktorstwo prowincjonalnym nie jest, co doskonale udowadnia w tym spektaklu. Siedziałam oczarowana na obrotowej widowni, umieszczonej na środku sceny i chłonęłam to, co się działo przede mną. Agnieszka Holland wraca do fabuły swego pierwszego filmu długometrażowego, modyfikując ją i przekształcając tak, by powiedziała coś nowego. A mała, zdumiona ja w środku tego wszystkiego stara się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Z teatrem i Szyszką jest tak, że przez długie lata nasze drogi się rozmijały, głównie z powodu mojej przekory i niechęci wobec całego nadętego środowiska znajomych, którzy byli tak bardzo „ponad”, że nie mówili, co im się podoba, ale o „mechanice sceny”, „środkach wyrazu” i „niespójności gry aktorskiej”. Znacie ten typ, prawda? Szlag by mnie trafił, gdybym miała analizować tak, jak oni. Zamiast tego wolałam iść do kina – w dodatku nie na jakiś film ambitny, w stylu norweskiego kina niepokoju lesbijskiego czy hiszpański dramat obyczajowo-seksualny. Oj, prymitywna ja.
Potem było całkiem dobrze, nabrałam zwyczaju samotnych wyjść,do zdziwionych spojrzeń kierowanych w moją stronę kiedy mówiłam, że do teatru chodzę przyzwyczaić się było dość łatwo… a potem znowu posucha. Niedawno znowu zaczęłam chodzić, bo wreszcie mam z kim. Czemu taki przydługi wstęp? Otóż chcę Wam wyjaśnić, że dla mnie teatr nadal jest przeżyciem bardzo osobistym, prawdziwym katharsis , a nie wydarzeniem artystycznym. I na szczęście należę do tych osób, które oglądają rzeczy dla fabuły.
Dlatego zupełnie niezrozumiałe dla mnie było to, że ludzie po wyjściu z tego przedstawienia się śmiali, żartowali i komentowali dekoracje, sposób prowadzenia przedstawienia… no jak to tak! No nie mówię, żeby płakać (ja się trochę poryczałam, ale to ja), ale po raz kolejny poczułam, że się nie nadaję do światka koneserów teatru.
Paradoksalnie właśnie ta sytuacja doskonale podkreśliła wymowę sztuki, która traktowała przede wszystkim o zwykłej, ludzkiej samotności. O lęku przed starzeniem się. O tym, że stajemy się coraz bardziej głusi i ślepi na drugiego człowieka. I o tym, że uczucia coraz bardziej są na sprzedaż, unikamy tematów trudnych, rozmieniamy się na drobne i ci, którzy chcą czegoś więcej od życia skazani są na porażkę… o ile zapomną w pogoni za marzeniami o drugim człowieku.
Jeden z nielicznych momentów zgody między małżonkami
Do prowincjonalnego, podwarszawskiego teatru przyjeżdża znany reżyser. Chce wystawić sztukę Wyspiańskiego „Wyzwolenie”. Mamy więc nietypową sytuację – oto siedzimy w teatrze, obserwując sztukę, która dzieje się w teatrze, a która koncentruje się na wystawieniu sztuki teatralnej. Teatr w teatrze w teatrze. Samo to zachwyca i sprawia, że słowo „wyzwolenie” nabiera jeszcze mocniejszego znaczenia. Nikt jednak nie potrafi się wyzwolić, aktorzy nie mogą rozwinąć skrzydeł, nie pozwala im się na głębsze zrozumienie sztuki. Ich ambicje, marzenia, pragnienia na początku wydają się śmiesznymi pretensjami małomiasteczkowych aktorzyn. Z biegiem sztuki coraz lepiej poznajemy postaci, ich walkę z codziennością, strachem przed brakiem pieniędzy, samotnością, niespełnieniem marzeń.
Film Holland należy do nurtu „moralnego niepokoju”, czyli to, co kiedyś świadczyło o polskim artyźmie, a dziś jest irytującym „syndromem obierania ziemniaka” (hasło stąd). Na szczęście reżyser odrywa się od smęcenia dla smęcenia i opowiada konkretną historię, w której obserwujemy zmagania Krzysztofa, niezwykle utalentowanego aktora około trzydziestki, który w pogoni za ambicjami nie dopuszcza do siebie myśli o porażce. Jest egoistyczny i humorzasty, typowy neurotyk z wybujałym ego. Ale za tym kryje się coś więcej, niż tylko smutny, żałosny człowiek, jest to artysta, który wie, że jego sztuka nie zostanie nigdy przyjęta we współczesnym, skomercjalizowanym, miałkim świecie.
Sceny bufetowe bly tak cudownie mlecznobarowe…
Aktorzy prowincjonalni może i zdają się myśleć o sobie za wysoko, ale to tak naprawdę oni prawdziwie czują sztukę. Aktorstwo jest ich pasją, życiem i ciągle wracają na scenę, choć jest to nieopłacalne. Skarżą się i marudzą, kopią pod sobą dołki, ale twardo trzymają się razem. Przedstawienie mówi, że człowiek to coś więcej, niż pieniądze, niż sztuka. Człowiek, to inni ludzie. Aktor istnieje dla publiczności, wszyscy jesteśmy aktorami – padają w stronę widowni gorzkie słowa. Ci, którzy o tym zapominają, są skazani na klęskę. Aktorstwo jest sztuką kompromisu między oczekiwaniami publiczności i własnym poczuciem wartości. Krzysztof musi wybrać – czy chce być Konradem, bezskutecznie dążącym do mitycznej wolności, czy mężem, kolegą, człowiekiem.
Włączyło mi się myślenie psychologiczne, wszelkie teorie na temat „ja” publicznego i prywatnego przegalopowały mi przez głowę i zostawiły niezły bajzel. Siedziałam wbita w krzesło, kiedy scena kręciła się ukazując coraz to nowe fragmenty scenografii, pozwalając zaglądnąć nam na kulisy i wspinać się wzrokiem po rampach. Zmagania aktorów są nam bliskie, bo ileż my sami zakładamy masek? Ile z nich jest głupich, wymuszonych, narzuconych przez świat? A może tak po prostu odlecieć, jak Wrona grana przez żonę Krzysztofa?
Niestety, nie możemy odlecieć. Uświadomienie sobie tego może wywołać oburzenie, bunt indywidualistów i krzyk „a co z wolnością!”. Widzicie – najtrudniej uświadomić sobie, że prawdziwie wolni jesteśmy tylko wtedy, gdy jest obok nas drugi człowiek. Tu mamy największą możliwość wyboru, bo możemy go wysłuchać, albo odrzucić. Wolność to nie przedzieranie się przez tłumy, wbrew prądom. Wolność , prawdziwe wyzwolenie, to pokorne przyznanie, że potrzebujemy miłości, by funkcjonować dobrze. Człowiek bez miłości, choćby i najsmutniejszej, nieodwzajemnionej – jest niczym.
Krzysztof zapomina o tej prawdzie i w imię własnych ideałów sprowadza nieszczęście na wszystkich i samego siebie. Nieopatrznie staje się Konradem, osamotnionym i pustym, który nie potrafi prawdziwie się wyzwolić, choć to on miał być owego wyzwolenia symbolem. Zostaje sam pośród ludzi. Jest wolny od zobowiązań zawodowych, małżeńskich, od świata. Prawdziwy artysta.
Tylko skąd te łzy?
Agnieszka Holland, Witold Zachorski, Aktorzy prowincjonalni
wyst. Aktorzy opolskiego Teatru im. Jana. Kochanowskiego