Słowacki wielkim poetą był i zachwyca, skoro nie zachwyca. Szyszka należy do tych obrzydliwych osób, które potrafią bez zająknięcia opowiadać o lekturze, przeczytawszy 10 stron ze środka i opracowanie. Tak, jestem obrzydliwym grzesznikiem literackim. Na swoją obronę powiem, że przeczytałam każdą lekturę, która mnie interesowała. Zazwyczaj następowało to już po jej omówieniu na lekcji. Do spisu lektur mam zastrzeżeń wiele, nie dotyczą one jednak samej wartości literackiej dzieła, tego się nie czepiam i uważam, że każdy Polak choćby „Trylogię” Sienkiewicza przeczytać powinien i wiedzieć, o co chodzi z grubsza w „Panu Tadeuszu”. Ale do rzeczy.
Ja się czepiam, moi kochani tego, że zestaw jest wybitnie dołujący i pod niebiosa wynosi tragizm jednostki, która przegrywa swoje życie. I pal sześć czy przez własną głupotę, czy przez okrutny świat, który jej nie pozwala rozwinąć skrzydełek – nieszczęście i zraniona duma pełzają przez spis lektur. Ja rozumiem, polski romantyzm i pozytywizm w ciężkich czasach się turlał, literatura wojenna i powojnia też w niesprzyjających warunkach, ale do jasnej ciasnej, skoro Baczyński mógł pisać o rzeczach pięknych, to co szkodziło choć jednej, JEDNEJ osobie napisać coś pozytywnego? Nie, wszyscy albo umierają, albo gapią się na rozdartą sosnę.
Wspomniałam, że Słowacki wielkim poetą i tak dalej – moim zdaniem chłopak bije na głowę Mickiewicza (do Adasia wrócimy za chwilę, muszę sobie po nim pojeździć). Dlaczego? Bo pisał z sensem, żadnych czterdzieści i cztery wciskanych na siłę do rymu, martyrologię wyśmiał w „Kordianie” i co? I po głowie dostał, bo emigracja wolała jurnego Adasia drącego szaty niż bladolicego mamisynka, co to mu biały gołąb smutku do Polski i nazad lata. Julek grzecznie wyciąga rękę na zgodę, że to niby na dwóch słońcach przeciwległe bogi, „Gróbem Agamemnona” przeciwstawia się „Sonetom krymskim”, ale nie, w szkole wałkuje się do upojenia „jedźmy, nikt nie woła” zamiast „pawiem narodów byłaś i papugą”… I tak szczerze – kto do diaska pamięta o co chodzi w z tym zajazdem na Litwie i dlaczego ma to być nasza epopeja narodowa?
Przypominam – epopeja narodowa to takie cudo, co to się wielkim stopniem artyzmu odznacza i które według materiałów historycznych czy tradycji ma najwierniej oddawać charakterystyczne dla epoki rysy narodu lub jego warstwy. Czyli dobrze rozumiem, że młodzież polska za koronny przykład cech narodowych poznaje kłótliwych Polaczków, którzy dyszą żądzą zemsty z bzdurnego powodu, ponoszą porażki z powodu własnej głupoty, opindalają się na grzybobraniach, polowaniach i wyciągają mrówki z pantalonów, nie odróżniają przejrzałej dziwy od młodej dziewuszki i nie poznają własnych braci, kiedy ci zgolą wąsy. Choć i tak to lepiej, niż epos francuski, który kłamie w żywe oczy (tym, co spali na lekcjach, albo umierali z rozpaczy: „Pieśń o Rolandzie”, którą też się wałkuje na lekcjach). Nie odmawiam artyzmu, ale może coś budującego by się przydało?
Niestety nie, klęska goni klęskę, a wszystko z pełnym powagi usprawiedliwianiem się, że my, Polacy, cierpimy za narody. Młody człowiek dostaje najpierw po uszach niezwykle budującą lekturą: poznaje fragment „Anielki” – ten, w którym wierny piesek umiera. Nie wspominajcie nawet przy mnie „O psie, który jeździł koleją”, na deser może sobie pochlipać przy bajkach Andersena. Albo snuć się jak ból po kościach za sierotką Marysią. Sytuację ratuje „Akademia pana Kleksa” czy „120 przygód Koziołka Matołka”, ale przypominam, że historia Kleksa też nie kończy się wesoło, a Koziołkowi ucinają w pewnym momencie głowę. Serio-serio! Nawet z księdza Twardowskiego wytargali opowiadanie na swój sposób smutne, bo o pożarze. Czy dziecko doceni mądrość i przesłanie?
W tej sytuacji nie dziwi chyba nikogo, że do najukochańszych lektur dzieciństwa należą „Dzieci z Bullerbyn” i „Kubuś Puchatek”…
Ciekawą tendencją jest, że pozytywne są zazwyczaj utwory nie polskojęzyczne. Dzieci z klas 4-6 mogą pocieszyć się przygodami rudej Ani z Zielonego (która oczywiście jest sierotą i dziwadłem) czy zafascynować podróżą dookoła świata (w 80 dni!), ale żeby nie było za miło utoną w „Starej Baśni” i „Tym obcym”. Na szczęście kolejni ministrowie mają ślepą plamkę na Makuszyńskiego i „Szatana z siódmej klasy”, który promienieje pozytywnie i zabawnie, ale tylko czekam, aż zamienią to na „Szaleństwa panny Ewy” (w których niedawno odkryłam, że Makuszyński jest paskudnym trollem i zabija Emiliana Kamińskiego… erm, Jerzego Zawidzkiego, malarza. Tak, TEGO malarza!). Sienkiewicza nie ruszają chyba tylko dlatego, że mają nadzieję, że dzieci w słonie nie wierzą (bo Mrożek i jego „Słoń” też jest w kanonie na wszelki wypadek).
Kiedy spojrzymy dalej na proces edukacji przestaje nas dziwić, że gimnazja są prawdziwą emo-wylęgarnią. „Stary człowiek i morze”, Biblia, Achilles znęca się nad Hektorem, „Opowieść wigilijna” jest ponura i straszna (zapomnijcie o wersji disney’owskiej, mówimy o Dickensie). Dziewczęta karmione są „Małym Księciem”. Chłopcy – „Don Kichotem”. Sytuacji nie ratują „Syzyfowe prace”, które są takie fajne w wymowie, ale tak przeraźliwie NUDNE, że większość czytelników odpadnie przy pierwszych 15 stronach. Jakby tego było mało, każe się czytać „Kamienie na szaniec”, które mnie równocześnie zachwyciły i zniszczyły, bo oczywiście lekcje historii ten fragment dziejów naszego kraju traktują raczej po macoszemu. Do radości pełnej brakuje nam tylko „Kamizelki”, „Ziela na kraterze” i „Dywizjonu 303”. Generalny trend ponuraczy literatury polskiej staje się coraz bardziej widoczny.
Co za sadysta każe dzieciom czytać całe „Syzyfowe prace”? (przepraszam, że się powtarzam, ale naprawdę mnie to boli). Sytuację znowu ratuje niezawodny Sienkiewicz, Fredro, jednak i oni wymiękają przy „Wspomnieniach wojennych” czy „Wujek Karol. Kapłańskie lata Papieża”.
Wreszcie – liceum. Przeglądamy sobie z mężczyzną mym listę lektur polskich, która oprócz ponuractwa i powszechnego „jak mi źle” dodatkowo ocieka Giertychem, czyli religiozą stosowaną. „Granica”, „Nad Niemnem”, „Noce i dnie” mogą być nawet ciekawymi pozycjami, ale nie jedno koło drugiego, ratunku! Doprawmy to trenami po Urszulce, kazaniami sejmowymi, naprawą Rzeczpospolitej i „Dziadami”, a co. Zanim człowiek dojdzie do „Lalki”czy „Potopu” zdąży się powiesić. Najprawdopodobniej na „Przestrogach dla Polski”. Potem nie ma lekko, „Ludzie bezdomni” dołują na zmianę z „Przedwiośniem” (jakbyście nie zauważyli, zionę jadem na Żeromskiego). Kolorowi, bajeczni „Chłopi” zostali okrojeni do tomu pierwszego, potem literatura wojenna i szlus. Jak ten Kapuściński się tam znalazł, nie mogę wyjść z podziwu. A, bo umarł, to go chcieli uczcić.
Zmierzam do tego, że w praktycznie całej polskiej literaturze pozytywne postacie, które coś osiągnęły, można policzyć na palcach jednej kalekiej ręki. Nic dziwnego, że wolimy narzekać i biadolić, siedząc na tyłku, podczas gdy tacy Amerykanie nakarmieni „Buszującym w zbożu” czy „Zabić drozda” uczą się, że jak się chce, to się zrobi, choć może to być trudne. W Polsce mamy Wokulskiego, który pięknie uciera nosa głupiej pannie i znika, wypinając się na cały biznes. Kordian mądrzeje i ja osobiście mu kibicuję (choć niestety nie będzie ciągu dalszego historii, buu). Pozytywnie wychodzą bohaterowie Sienkiewicza, ale podobno on się nie liczy, bo „eksperci” orzekli, że był… hm, pisarzyną i jego powieści fajne są, Nobla dostał, więc wyrzucić się go nie da, ale żeby to wysokich lotów było… A ja dziesięciu Werterów bym za jednego Kmicica od ręki dała.
Niestety, w Polsce tak jest, że jak ucisku, tragizmu i generalnego doła nie ma, to literatura jest „niegodna”. Dlatego nie analizuje się takiego Dumasa, bo zmyślał. Pal sześć, że zmyślał na zasadzie Pudelka, czyli potężnie plotkował na tle historycznym, taki „Naszyjnik królowej” jest prawdziwą perełką obyczajową. Przeznaczamy kilkanaście lekcji na analizowanie szlachetności Stasi Bozowskiej, Judyma czy lorda Jima, a o Kmicicu mówimy z politowaniem, że jest jak Soplica, tylko mu się lepiej udało.
Właśnie, „udało się”. Nie „zrobiłem to”, tylko wiecznie „udało się”, los mi pozwolił, okoliczności sprzyjały, to akurat jakoś się zdarzyło. Nikt nie mówi, że Judym był idiotą, bo zamiast siedzieć na tyłku i harować w pocie czoła nad jedną sprawą łapał tysiąc srok za ogon i strzelał focha w obliczu trudności. Nie, Judym był herosem, którego poraził ogrom ludzkiej krzywdy. Nikt nie podkreśla debilizmu nawłockiego fragmentu „Przedwiośnia” (no po cholerę on tam był, no ratunku!). Spragniona pozytywów Szyszka buntuje się i przestaje czytać, bo szkoda jej czasu. Pochłania setki książek dookoła klasyków i jedyną reakcją na jej oczytanie jest „no ale jak to nie czytałaś <wstaw tytuł dowolnej lektury tudzież dzieła rosyjskiego pisarza>”.
Wolałam przeczytać „Strzałę z Elamu” Edigeya i dokończyć cykl o Tomku Szklarskiego. Przeczytałam wszystko Karola Maya i Wiesława Wernica. Znałam Londona, Bahdaja, wiedziałam kto to Sherlock Holmes i Poirot, przeczytałam „Królów przeklętych”, powieści Nezbith, Le Guin, całą masę pięknych, pozytywnych powieści polskich jak „Korzeniacy, czyli jesień Wsamrazków” czy „Fortele Jonatana Koota” o ekologii, przegryzłam się przez całą Astrid Lindgren i „Cudowną podróż” Lagerloff. Przeczytałam „Niekończącą się historię” ze trzy razy. Można? Można.
Niestety przez niechęć do lektur przyklejono mi łatkę prymitywa i lenia. Mówcie co chcecie, ale polskim lekturom przydało by się nieco słońca.
Uwielbiam „Szajs tygodnia”^^
I co do lektur mam podobne zastrzeżenia, tylko:
1. Wolę Adasia od Julka, bo fajne ballady pisał. Reszta mi się nie podobała zbytnio, ale ballady uwielbiam.;)
2. Sienkiewicza lubię za „Potop” (bo to fajna baja z zawadjackim Kmicicem, który w przeciwieństwie do innych sienkiewiczowskich głównych bohaterów nie wypada kluchowato; chociaż to i tak pewnie zasługa Oleńki, mojej ulubionej panny sienkiewiczowskiej) i za „Szkice węglem” (wiem, że smutne strasznie, ale tak zjadliwej satyry, jakiej tam miejscami używał, nie mogę nie lubić). Za to dozgonnie go nie cierpię za „Krzyżaków”, a w szczególności za Danuśkę – miałam ochotę ją własnoręcznie udusić na samym początku, żeby się to kruchutkie i pokrzywdzone biedactwo już więcej nie męczyło…
3. Dziękuje bogom za to, że nie musiałam omawiać Buszującego w zbożu”. Może dziwna jestem, ale dla mnie to po prostu jeden wielki opis nastoletniego focha.
Pozdrawiam:)
przerobienie „Buszującego” w okresie, kiedy wszystko jest jednym wielkim fochem i pokazanie, że są rzeczy ważniejsze, niż własny zadek uważam za kluczowe w analizie tej lektury ;P idealna do gimnazjum, w każdym innym okresie drażni niesamowicie.
Nigdy nie lubiłam Danusi. 😛
O matko z córką, ależ mnie się odbiły czasy szkolne i język polski, uhhhh..! Przypomniałam sobie, jak nas katowano w piątej lub szóstej klasie podstawówki (mieliśmy po 12 lat!) nowelkami pozytywistycznymi. Był tego cały zestaw: „Janko Muzykant”, „Antek”, „Kamizelka”, „Katarynka”, „Nasza szkapa”… Przez dobry miesiąc miewałam noc w noc koszmary o palących się w piecu dzieciach…
Brrr..! :/
A ja chyba lubię urozmaicenie… Albo z wiekiem mi się gust zmieniał. 🙂 Bo moje ulubione lektury z tych, które się tu pojawiły, to „Dzieci z Bullerbyn”, „Ania z Zielonego Wzgórza” i… „Stary człowiek i morze” – tak, uwielbiam Hemingway’a. 🙂 Hmm. I Słowacki – Słowackiego serio lubię. Bardzo-bardzo tak. „Kordian” mnie porwał, podczas gdy wszystkie Mickiewiczowskie Konrady – no… powiedzmy, że średnio. Choć artyzmu odmówić nie mogę, co to to nie. Chodzi raczej o zawartość merytoryczną.
Mega słuszne spostrzeżenie co do mentalności – naszej i innej, np. amerykańskiej. W filmach przecież jest dokładnie to samo. Polski film to albo durnowata, drewniana i po prostu do bólu zła komedyjka, albo – i tu wchodzimy w kino ambitne! – depresyjny przymulacz, po którym człowiek ma się ochotę pochlastać. Jakoś nie mamy jaj, żeby robić filmy o bohaterach, którym się udaje, żeby kuźwa był happy end. A ja pytam: co złego jest w happy endach? Już mam dość do urzygu tych naszych złych zakończeń i robienia wszystkiego na modłę „realistycznie = spier**lić bohaterowi wszystko, co tylko się da w danej historii”. ;/
Ale to jakoś tak jest już przyjęte: byliśmy męczennikami za całą Europę, przedmurzem chrześcijaństwa i tego typu ofiarami losu – i jesteśmy z tego dumni. I kuźwa brońcie bogowie, żeby pokazać coś radosnego. Nie godzi się. Takie rzeczy to tylko w Ameryce. Bo Amerykańce som gupie.
Ba – a z „Dekameronu” jedynym tekstem, jaki się omawia w ramach lektur szkolnych, jest ten, w którym dzieciak uwielbia sokoła, po czym temuż sokołowi gościu ukręca łebek i podaje na obiad. Nożesz… *facepalm*
PS. Czyżby ort? „rządzą”? Albo jestem zaspana, czego też nie wykluczam – nie chce mi się tego teraz szukać, żeby zweryfikować. 😉
poprawiłam, popiołem się posypię, żądze rządzą mną przed północą 😛
Wierszów więcej! W LO były i jakieś mam takie dziwne zdanie, że mądrzejsze od grubych ksiąg zwykle się okazywały.
A Chłopów, Quo Wadis czy Lalkę – próbowałem, ale poległem.
No i inna sprawa, że byłem w gimnazjum – i wiem że jak by kiblować dwa lata, to i tak się nie doceni większości lektur. Nie ma się co oszukiwać.
Lektur w liceum w zasadzie nie czytałem, ale zawsze udawało mi się ten fakt zataić przed nauczycielką. Ba, piątki z polskiego miewałem. Czasem wystarczało jakieś 50 stron z cegły i trochę posłuchać kolegów na korytarzach. W tym samym czasie czytałem dziesiątki innych, niekanonicznych tomiszczy i śmiem twierdzić, że dobrze na tym wyszedłem. O martyrologii i tak słuchałem w szkole, a w domu sam poszerzałem horyzonty. Tylko dlatego nie znienawidziłem słowa pisanego.
Za to do części lektur wróciłem później. Utwierdziła się tylko moja niechęć do Sienkiewicza (i wszystkiego, co dzieje się w Polszcze sarmackiej [nawet Piekary i innego sarmackiego fantasy]), za to Mickiewicz… Chyba zacząłem rozumieć niektóre jego wiersze 😛 No i oczywiście Gałczyński w każdej możliwej postaci 😀
Co do smętnych lektur to teraz i tak jest lepiej niż w moich podstawówkowych czasach (przełom lat 70-tych i 80-tych)…
Jak się trafi dzieciakom młodszy nauczyciel, który pewnie sam ma traumę po tych wszystkich Jankach, Antkach, Łyskach i Anielkach, to czytają rzeczy weselsze – na szczęście mają tam jakąś możliwość wyboru. Pracuję w bibliotece szkolnej to mam porównanie – są trzy polonistki i każda omawia co innego:)
Ale, ale… W którym miejscu Makuszyński uśmiercił Jurka Zawidzkiego???
na samym początku! Ewa wchodzi do pokoju pisarza i ogląda obraz, który wisi na ścianie (tu fragment, że malarze lepiej wychodzą na płaceniu pisarzom swymi dziełami, bo malarz w podzięce daje im książki, którymi przynajmniej w piecu można zapalić”. Ewa wzrusza się, „mój Boże, toż to Zawidzki”, a potem Makuszyński stwierdza „że Bogu też się widać spodobał, bo od dnia jego śmierci zachody słońca jakby barwniejsze się zrobiły”.
A ja miałam wrażenie, że to o ojcu Jurka było…
Chyba się machnął z tym nazwiskiem Kornel kochany:)
Przy czym, że sie tak wetnę, Makuszyński strzela gigantycznego babola (o ile ja pamiętam książkę), bo Ewa przychodzi do niego po pomoc w wyjasnieniu wszystkiego tatusiowi z Chin powracającemu, rozpoznaje obraz na scianie i się wzrusza. To ile, ja się grzecznie pytam, tatus w tych Chinach siedział, piętnascie lat? Jeśli tak, to co się z Ewą wtedy działo?
A jesli nie, to jakim cudem nie wie o jego smierci/ wie, ale nie zwraca uwagi/ wie, ale zapomniala? oraz kiedy Zawidzki zdążył zejść, w tydzien po opisanych wydarzeniach???
Zaprawdę, pelna tajemnic jest polska literatura (i obca też, ostatnio znalazłam babola w „Trzech muszkieterach”, musi redakcja merytoryczna za Dumasa nie działała ;)).
Mickiewicz zszywa dratwą – Słowacki dzierga jedwabiem. I wielkim poetą był i już.
Akurat mam w domu dwoje nieszczęśników, którzy brną przez lektury i przychodzą do mnie, żebym przetłumaczyła im z polskiego na polski. Prawa jest taka, że archaiczna składnia, określenia niegdyś zrozumiałe ( dla mojego pokolenia), a dziś nieprzetłumaczalne – zabijają jakąkolwiek przyjemność czytania. ( oczywiście, nikt lekturami się nie jara, ale też dlatego, ze obowiązkowymi lekturami są, czyż nie? :))))
Jakie marki zbierał Król Maciuś?
Co to jest tarcza telefonu? itd.
Ja wiem, że jest kanon, który ma pozwolić nauczyć sie czytać rzeczy, hm… trudne, zmuszające do myślenia – a nie popkulturową pulpę. Ale jesli chcemy, zeby dzieci polubiły czytanie, chciały sięgać po książki – może najpierw podsuwać im rzeczy lekkie, wciagajace, pokazujace, że książka może być dużo zabawniejszą alternatywą niż tv…? Jeśli czytanie stanie sie nawykiem – sięgną później po wszystko, bez przerażenia, ze trzeba PRZECZYTAĆ GRUBĄ KSIĄŻKĘ.
Szyszka ma rację, mówiąc o beznadziejności losu bohaterów, których ani polubić sie nie da, ani za bardzo szanować. Chociaż to, ze wkurzają i drażnia – też jest jakimś plusem, bo wzbudzają emocje.
I dlatego jestem za wlaczeniem do kanonu chociazby z polskiego podwórka np. Kosika , Katarzyny Nowak. Jest tyle świetnych nowych rzeczy. Zgadzam się – jak na razie powiewa, co tam zawiewa smutkiem i rozpoaczą, że aż!
Serdeczności 🙂
Z ogólną tezą nie sposób się nie zgodzić, ale myślę, że to ponuractwo szkolnych lektur w dużej mierze wynika z szerszego zjawiska: mam wrażenie, że ludzie ogólnie (choć może tylko Polacy, nie wiem), nie są w stanie uznać czegoś pozytywnego albo (broń Boże) śmiesznego za „wielką sztukę” (literaturę, film, teatr, whatever). I przez to w szkołach cierpimy za miliony z młodym Werterem, którego imię czterdzieści i cztery…
Co do szczegółów, to znalazłabym rozbieżności, choćby kilka pierwszych z brzegu:
– przeczytałam wszystkie lektury szkolne i chociaż niektóre były dość masakryczne, to zdecydowanie to sobie chwalę i nie uważałam tego nigdy za specjalnie duży wysiłek;
– „Pana Tadeusza” uwielbiam i zawsze wydawał mi się dość mocno ironiczny, a co do polskiego charakteru, to mało co tak dobrze opisuje nasz sposób planowania powstań/wojen jak sędziowskie „ja z synowcem na przedzie i jakoś to będzie”…
– Mickiewicza lubię poza tym za ballady (bywają przezabawne, nie dam się przekonać, że gość nie miał poczucia humoru), chociaż Słowacki rzeczywiście zachwyca;
– trochę inne lektury przerabiałam, niż te opisane (a niektóre szerzej, bo np. z „Dekameronu” mieliśmy trochę więcej niż ten nieszczęsny sokół, a i „Chłopów” całych)…
No i tak dalej. Ale Żeromskiego też nie lubię, chociaż jeszcze „Syzyfowe…” były znośne.
[…] wpisy na blogach dotarłam do Kawy z cynamonem, gdzie Szyszka bardzo ciekawie (polecam) napisała o lekturach szkolnych, między innymi […]
Wiem, że to się nie godzi studentce uniwersytetu imienia jego imienia, ale cóż… Mickiewicz mi nie leży, no! Ballady i romanse pokochałam dzięki mojej GENIALNEJ prowadzącej z Historii Literatury, ale poza tym… nie trawię go. Julek lepszy! Płomienny, targany namiętnością, pozytywny! Poematy dygresyjne godne Byrona, hamletyczne rozterki, ale nie miałkie i rozlazłe, tylko takie… Ach! 😀 Praca roczna się pisze 😉
I Potop uwielbiam! Takiego Kmicica mieć, coby na kulig porwał… ach… rozmarzyłam się… 8)
To straszne, że literatura w kanonie szkolnym daje, może nie błędne, ale na pewno mocno przekoloryzowane wyobrażenie o epoce. Bo to nieprawda, że romantyzm tylko miałki i rozlazły, antyk taki och! ach! i same wzniosłości, a w średniowieczu pisali li i jedynie o świętych, albo rycerzach, i w ogóle memento mori.
Jako studentka fil-polu bardzo żałuję, że czytam i uczę się o genialnych tekstach, których większość ludzi nigdy nie pozna, bo „śmierdzi lekturą”. Takiego Villona na przykład, cud-miód i orzeszki! Jak ten człowiek pisał o swoich wrogach! Ha! Nawet w obliczu śmierci potrafił ich porządnie zjechać! Albo fraszki Kochanowskiego (ale te cięte i soczyste), ody Horacego i – moja ulubiona – Cantilena inhonesta. Tak, drodzy licealiści, kiedyś też pisano zbereźności, i to nawet z rymem 😉
Kurcze, mogłabym tak godzinami! Dziś macałam Kazania Świętokrzyskie (ksero oczywiście, ale i tak było ekstra!) 8)
Moją największą traumą w podstawówce był Pinokio, ale to chyba dlatego, że moje wydanie ma psychodeliczne obrazki, dzieciom się takich nie pokazuje! A w gimnazjum Stary człowiek i morze. Ludzie! Przez ile stron można ŁOWIĆ RYBĘ?! O_O
NO, moja klasa dział o Nawłoci z „Przedwiośnia” bardzo lubiła – te romanse! te strychy pełne jabłek! te bale, powozy, i to, co robiono w powozach! no dobra, ta i owa się samounicestwiła, ale, ach, ta rozwydrzona arystokracja!!! i bardzo, bardzo cierpiała, jak jej wychowawczyni kazała po linii arystokrację z błotem mieszać, pustotę jej życia wykazując :).
Co znaczy, nikt nie mówi, że Judym był idiotą? Ja mówię! Całe liceum mówiłam, z wychowawczynią na noże w jego kwestii byłam, do tego stopnia zaraziłam swoja wizją judymowatosci całą klasę, że moja koleżanka na maturze całą komisję z tropu zbiła, cytując mnie bardzo dokladnie :D!
Za nowele pozytywistyczne w programie czegokolwiek pasy bym darła, chociaz najgorszego koszmaru (podpowiem – „Jamioł” Sienkiewicza to jest) jeszcze nikt nie umyślił tam umieścić…
Za to kocham „Ballady i romanse” Mickiewicza i boleję, że nikt nie zna takiej „Ucieczki”, stylowego horroru, mniam :).