Młyn i krzyż (2011)

Przyznaję, od polskich filmów mam czkawkę, nawet, jeśli mieszają w nim palce inne narody. Jeśli komedia – to głupawa (nawet seks jakiś taki smutny), jeśli film ambitny, to z dużym prawdopodobieństwem będzie w stylu „obierania ziemniaka”. Do tego filmu też nie miałam zaufania, ale perspektywa spędzenia czasu w towarzystwie Rutgera Hauera, w dodatku we wnętrzu obrazu „Droga krzyżowa” Petera Bruegela Starszego… temu nie można się oprzeć.

Na punkcie flamandzkiego malarza mam lekkiego fioła od czasów podstawówki, kiedy to omawialiśmy mit o upadku Ikara wraz z opowiadaniem Iwaszkiewicza oraz obrazem Bruegela, gdzie Ikar jest jedynie smętną małą nóżką w rogu obrazu. Nieco przerażający, z fantastycznymi pejzażami, nawiązujący często do Bosha (który mnie trochę przeraża, prawdę mówiąc) malarz flamandzki tworzył w niespokojnych czasach wojen religijnych, krwawych rządów Hiszpanii. W rolę  tego wnikliwego obserwatora świata wciela się Hauer, który świetnie oddaje człowieka surowego, ale równocześnie przepełnionego miłością do swojego kraju i rodziny.

Postaci w filmie wydają się być naniesione uderzeniami pędzla na tło.

W filmie nie uświadczymy wielu dialogów, raczej monologi. Jednak te, które padają z ekranu są powalające – szczególnie dla wielbicieli interpretacji obrazów. Bruegel spokojnym tonem opowiada o kompozycji, symbolice, wyjaśnia znaczenie barw. Równocześnie delikatnie zarysowuje na kartce opowiadaną historię, snuje pracowicie sieć, na której zawiesi niezwykle rozbudowaną i gęsto zaludnioną kompozycję. Monologi jego patrona, Nicholasa Jonghelincka (granego przez Michaela Yorka) nakreślają z kolei postronnemu widzowi tło historyczne.

Sama kompozycja filmu też nie jest przypadkowa. Początkowe sceny są niezrozumiałe, mogą się dłużyć. Równocześnie widz dostaje po oczach bajecznymi kostiumami, surowymi wnętrzami i… krajobrazami wyjętymi wprost z obrazów Bruegla. Nie wiemy, na czym zawiesić wzrok, brak dialogów i muzyki też niczego nie ułatwia. Jednak stopniowo zaczynamy rozumieć kompozycję, zaczynamy dostrzegać całość, a nie tylko poszczególne elementy. Tak, jak z obrazem – najpierw oko łapie całość zawieszoną na tle, potem przebiega po poszczególnych elementach, aż wreszcie dostrzega miedzy nimi powiązania. A kiedy zrozumiemy główną ideę, możemy tylko stać osłupiali w zachwycie.

Mocne światło „wypycha” postaci z tła

Film może się dłużyć, szczególnie osobom, które nie odczuwają przyjemności w obserwowaniu obrazów. Ciekawym zabiegiem jest to, że często początkowa scena trwa w bezruchu, dopiero po chwili postaci zaczynają odgrywać sceny. Jakże fascynujący jest umysł malarza, który potrafi zakląć w płótnie tyle dynamizmu, którego można się z łatwością domyślić… o ile ma się odrobinę dobrej woli. Obserwujemy świat oczami artysty, który wplata życie codzienne w swoje obrazy. Absolutnie genialnym pomysłem było przedstawienie wnętrza młyna stojącego na wydrążonej górze. Młyna, który na obrazie góruje nad całą sceną. Olbrzymie, przerażające żarna terkoczą w półmroku (ciekawostka – urządzenie to znajduje się w Wieliczce, tam też były kręcone sceny podziemne). Młynarz obserwujący ziemię z góry, malarz obserwujący ludzi z dołu.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że oglądamy jeden z obrazów Bruegla w całej jego kolorowej krasie.

Nawet nie wiemy, kiedy zwykłe, codzienne życie małej flamandzkiej wioski zamienia się w historię drogi Jezusa na Golgotę. Miękko wchodzimy w świat malarskiej fikcji i mimowolnie stajemy się jedną z postaci, która bierze udział w procesji. A może, tak jak tańczący i bawiący się wieśniacy, nie zauważamy, że ktoś cierpi w milczeniu, bo nasze oczy zwrócone są na tych, którzy robią hałas o byle co – jak żona Szymona na obrazie? Akcja filmu zwalnia i zwalnia, by zastygnąć w monumentalnej scenie pełnej statystów, a widz myśli sobie – o rany.

Równocześnie śledzimy losy Judasza, jednak on swój koniec znajduje w innym obrazie, „Pejzażu z szubienicą” – być może jego historia nie mieściła się w kompozycji, a może to dlatego, że malarz upuścił kartki ze szkicami. A może znalazła się tam całkiem przypadkiem, a może jest po prostu przestrogą? A może jest po prostu odpowiedzią na hiszpańskie rządy, gdyż „tańczyć pod szubienicą” oznacza lekceważenie niebezpieczeństwa i jest kwintesencją głupoty ludzkiej, którą chciał pokazać malarz? A może…

Krzyż, młyn i szubienica w tle. Dwie śmierci, jakże inne.

Właśnie, „a może”. Malarz zostawia nam możliwość interpretacji, tak, jak pająk zostawia w swej sieci puste przestrzenie. Podobnie film – nie wyjaśnia on wszystkiego, zostawia całą masę obrazów, twarzy i scen wyłącznie do dyspozycji umysłu widza. Ostatnia scena też ma dwojaką wymowę – ja odebrałam to jako „patrz szerzej”, ale kto inny może po prostu pomyśleć, że to całkiem ciekawy zabieg artystyczny, a ktoś, się zniesmaczy prostotą wymowy.

Długo we mnie zostaną te niezwykłe krajobrazy, a moja fascynacja Brueglem została mile pogłaskana – bardzo lubię, kiedy ktoś mi pokazuje palcem, że obraz to nie tylko farba i oczywista alegoria, ale też coś więcej. Flamandzki malarz jest przede wszystkim inteligentnym obserwatorem, mądrym i znającym życie. Bo świat to nie tylko płacz i zgrzytanie zębów, to również śmiech stada małych Brueglątek i uśmiech jego żony, to nie tylko życie i śmierć, ale też piękno, powalające piękno, które można dostrzec jedynie, kiedy się człowiek oddali.

Obraz? Nie obraz? Pierwsze wejście w umysł malarza.

Młyn i krzyż, 2011
scen. i reż. Lech J.Majewski
wyst. Rutger Hauer, Michael York

7 Replies to “Młyn i krzyż (2011)”

  1. Aaaa, to tak ten film wygląda dla intelektualistów…?^^ Kiedyś też się tak naumiem. 😉

    Tak czy owak: zgapiara, zgapiara! 😛 😀

    1. zgapiara? czysty przypadek 😛 poza tym moja recka wisi od poniedziałku, dziś jest publikowana dopiero, bo trzeba było „Sekret Eleonory” postnąć i wyjazdowy wpis do Olsztyna 😛 raczej to ja powinnam Ciebie: czytająca w myślach, czytająca w myślach!! 😛

      1. Jasne, jasne… ;>

        Czytanie w myślach można wykluczyć, męczyłam ten wpis u siebie od wielu dni już. ^^ Fatalnie pisze się o czymś, o czym się wie, że się jest na to za głupim. xD No ale na film to się czaiłam jeszcze jak był w kinach, więc nie mogłam odpuścić.

  2. Hum, intrygujące. A Hauera luuuubić…

  3. Czytałaś wywiad z Lechem Majewskim w „Polityce”? Pod tym podpisuję się wszystkimi konczynami, roniąc łzy wzruszenia na myśl o tym, że ktos jeszcze tak myśli:
    „-Dlaczego Bruegel i dawna sztuka przyciąga pana bardziej niż współczesność?
    – XX wiek zbombardował dywanowym nalotem wszystko, nad czym z cierpliwością pracowali artyści i rzemieślnicy w poprzednich stuleciach, czyli zbliżenie nas do piękna utożsamianego z pojęciami prawdy i wiary. I te kanony niszczenia wciąż triumfują. Rozbito formę. Artysta został zdany na bestialstwo współczesnego świata. W dawnej sztuce – poza wpisaną w nią duchowością – interesuje mnie niebywała perfekcja wykonawstwa (przy ograniczonych możliwościach technicznych), zupełnie teraz lekceważona. Rzemiosło i kunszt. Bo dziś kanonem akademickiej sztuki stało się śmietnisko i pseudoszokowanie. Wystarczy rozbić telewizor i wstawić go na postument do galerii. Krytycy będą kombinować, czy przypadkiem nie chodzi o protest przeciwko konsumpcyjnemu stylowi życia, terrorowi mass mediów itd.”

    Calość tutaj: http://archiwum.polityka.pl/art/elektroniczny-gobelin,430589.html

    1. ech, nie czytałam, dzięki, teraz mi lepiej, że są jeszcze ludzie, którzy używają serca i rozumu przy patrzeniu na sztukę…

  4. Dla tych ktrórym podoba się zarówno obraz i fim polecam książkę Bruegel: Młyn i krzyż – Michael Francis Gibson, Lech Majewski. Tak jak w filmie wyjaśniane są znaczenia symboli użytych przez malarza, można dłużej przypatrzeć się całemu obrazowi, a fragmenty porównać ze zdjęciami z filmu. Album pięknie wydany, więc warto.

Dodaj komentarz