Wzięłam do ręki kosmicznie grubą (bo ma prawie 1000 stron) księgę. Spojrzałam na nieco drewnianą emocjonalnie okładkę. Mój wzrok powędrował do stosiku książek, które powinnam przeczytać jak najszybciej. A i tak moim jedynym zmartwieniem było to, czy uda mi się tym razem powstrzymać przed zerknięciem na ostatnią stronę…
Stephen King wyraźnie zaznaczył, że tego nie lubi i prosi swoich czytelników, żeby tego nie robili. Wstręciuch, gdyby jeszcze nie pisał w taki sposób, że da się wytrzymać to mistrzowskie narastanie napięcia, które rośnie, rośnie i rośnie tak intensywnie, że człowiek musi odłożyć książkę i iść pooddychać, to pewnie nie miałabym z tym problemów. Tak, należę do tych zbrodniarzy, którzy czytają ostatnie zdanie książki, lubię do niego dryfować przez kolejne strony – tak, jak się dodaje puzzle po ułożeniu ramki.
Ale po kolei: mamy spokojne amerykańskie miasteczko (tym razem nie Castle Rock, ale wiocha obok), które ma swoje małe śmiesznostki, dziwactwa i delikatną strukturę społeczną. Na miasto opada coś w rodzaju kopuły, pola siłowego czy kto tam wie czego jeszcze – grunt, że cholerstwo biegnie dokładnie wzdłuż granic administracyjnych Chester’s Mill, skutecznie odcinając mieszkańców od reszty świata. Miasteczko staje się swoistym mikrokosmosem, gdzie utajone szaleństwo, wybujałe ambicje i całe czające się pod powierzchnią zło powoli wyłazi na wierzch, stopniowo zamieniając życie mieszkańców w piekło.
Jest to bardzo przewidywalna fabuła – powstają dwa obozy, ci „dobrzy” przeciw tym „złym”, małe akty heroizmu przeplatają się z okrucieństwem, a wszystko zmierza do wybuchowego finału. Sama akcja trwa bodaj parę tygodni, wszystko daje się streścić w kilku zdaniach… więc o czym te millenium stron traktuje? Ja jeszcze przed otworzeniem wiedziałam, o czym to tak naprawdę będzie i aż mnie ciarki przechodziły z podniecenia. Ta książka będzie o najgorszych pasożytach świata – o ludziach.
Klimatycznie książka plasuje się w moim ulubionym okresie pisarstwa Kinga czyli między „Bastionem” a „Bezsennością”. Nic dziwnego – powstawała głównie w latach ’75-80 zeszłego wieku, została tylko zaktualizowana, by pasować do naszych czasów. Jest „gęsto zaludniona”, jak to zwykł mawiać autor, co najpiękniejsze – każda z postaci ma w sobie swoistą indywidualność i nie jest tylko tłem dla reszty. King nikogo nie traktuje po macoszemu, tylko niektórym bohaterom po prostu poświęca więcej czasu antenowego. To, co mnie osobiście najbardziej zachwyca, to fakt, że wszystkie postacie są wiarygodne, ich postępowanie jest logiczne, konsekwentne i nawet w szaleństwie jest metoda. Pojedynczy mężczyzna stopniowo uzależniający od siebie całe miasto, dzieciak na deskorolce czy redaktorka miejscowej gazety – wszyscy są bardzo autentyczni i rzeczywiści.
Opowieść snuje się małymi kroczkami, jak w „Folwarku zwierzęcym” – i nagle w połowie zauważamy, że ktoś nas grzecznie poprowadził za rączkę w miejsce, w którym chciał nas widzieć. Z zaskoczeniem odkrywamy, że jeden facet jest w stanie zwalić winę za całokształt nieszczęść na drugiego człowieka, kozła ofiarnego… i choć znamy prawdę, to mimo wszystko przez sekundę jesteśmy w stanie mu uwierzyć.
Dodatkowo cenię pisarstwo Kinga za to, że nie mówi wprost o stanie psychicznym bohaterów, tylko odkrywa ich maski powolutku, za pomocą dialogów, ciągu czynności, które wykonują i ich wewnętrznych monologów. Jest prawdziwym wirtuozem słowa, nie boi się określeń pejoratywnych i dzięki temu daje czytelnikowi swobodę w interpretowaniu postaci. Możecie zrozumieć mój zachwyt, kiedy cała różnica w opisie bohaterów polegała na tym, że jeden pomyślał „cycki”, drugi „piersi”? Mnie takie rzeczy niesamowicie bawią, dlatego też podróż przez tyle stron sprawiła mi niezła frajdę, nawet jeśli po pierwszych 100 stronach wiedziałam, gdzie cały ten bajzel się potoczy…
Podsumowując – kawał naprawdę dobrej literatury, choć miłośnicy szybkich rozwiązań i małej ilości postaci mogą poczuć się zmęczeni, ale niezwykle plastyczne i dynamiczne sceny interakcji między stronami konfliktu powinny im to wynagrodzić z nawiązką. Jeśli chodzi o mnie, to gdyby książki były posiłkami, czułabym się syta na co najmniej miesiąc…
Tytuł: Pod kopułą
Autor: Stephen King
Wydawca: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2010
King nigdy mnie jeszcze nie zmęczył i spodziewam się po tej książce właśnie takiej porządnej, sutej uczty 🙂
Też mi się zdarza przeczytać ostatnie zdanie czy nawet akapit książki/ opowiadania. Czasami to wychodzi na + dla historii ale nie zawsze. 🙁
tej zbrodni niczym nie da się usprawiedliwić. you all suck 😛
ops, pardon, sie nie podpisałem wyżej. 😉
spadaj bracie na drzewo, zrób sobie powtórkę z psychologii poznawczej na temat typów organizacji procesów umysłowych i sio do magisterki, łobuzie! 😛
wymówki ^^
wymówki sis 😛
No i się waham. Mieszkam z maniaczką Kinga (ma chyba wszystko…) i nawet widziałem, jak wraca z polowania na to tomiszcze, ale jedne dzieła tego pana mi podchodzą, inne nie. Szkoda byłoby się męczyć tyle stron. Poza tym czasem przydałby się choć strzępek czasu wolnego niewypełnionego lekturą 😉
Niech sobie książeczka leży na parapecie w oczekiwaniu na stosowną chwilę 😉