Praca w księgarni pod okiem wyjątkowo wybrednej szefowej obfituje w wiele niespodzianek. Jedną z nich była niezrozumiała dla mnie decyzja o przyjęciu na stan „Zimy pełni księżyca”, która jest drugą w kolejności książką o przygodach Alexa McKnighta, z zupełnym pominięciem pierwszej. Jednak to mnie nie powstrzymało przed zakupem… no, może wpływ na to miał fakt, że nie miałam pojęcia o istnieniu „Zimnego dnia w Raju”. Ale to nie jest ważne – jedyne, co się liczy, to to, że przeczytałam książkę w ciągu dwóch wieczorów.
Alex McKnight, były policjant, detektyw od niechcenia, miłośnik kanadyjskiego piwa (jak z resztą wszyscy mieszkańcy przygranicznego miasteczka Paradise w Michigan, Upper Penisula), stały bywalec lokalnego baru (ach, te omlety!), właściciel kilku domków na skraju miasta… niby nic takiego, ot, facet, jakich wielu. Kiedyś, dawno, dawno temu zastrzelono na jego oczach partnera, a on sam skończył z kulą blisko serca. Nosi ją w sobie do dziś, tak samo jak paraliżujący strach i poczucie niemocy. Wydaje się jednak, że ochrona młodej indiańskiej kobiety przed napastliwym kochankiem da Alexowi okazję do przezwyciężenia wewnętrznych niepokojów… niestety, kobieta znika, a bohater rzuca się w wir poszukiwań, odkrywając na nowo prawdę o mieszkańcach swojej „cichej przystani”.
To, co wyróżnia książki Hamiltona na tle innych kryminałów to doskonale skonstruowana atmosfera miasta, w którym przenikają się wpływy amerykańskie, kanadyjskie i lokalnej ludności indiańskiej. Właśnie – przenikają, nie ścierają. Autor wyśmienicie oddaje delikatne napięcia społeczne, pokazuje świat, który mnie osobiście kojarzy się z serialem „Przystanek Alaska” – jest tak samo zadumany, odrębny i zupełnie inny od nowojorskich śledztw czy policyjnych pogoni w San Francisco. Gdzieś tam, zagubione między Wielkimi Jeziorami miasteczko Paradise staje się sceną, na której głównymi bohaterami jest lód… i strach.
Jak już wspomniałam, Alex to facet targany wewnętrznymi lękami, efekt przeżytej traumy, ale strach jest elementem kluczowym dla całej powieści. Nie jest to straszenie, jakie uskutecznia choćby Stephen King, który potrafi człowieka wystraszyć opisem lampy na biurku, ale raczej anatomia uczucia, malowanie nastroju. To bohaterowie czują strach, nie czytelnik, ale jakże różne to jest uczucie! Od lekkich dotknięć niepokoju aż do ślepej paniki, samotność człowieka zamarzającego na śmierć w śnieżycy, czujność gospodarza zastającego uchylone drzwi, rozpaczliwa obrona przed śmiesznością… bohaterowie Hamiltona nie mają lekko.
O dziwo nie samym nastrojem książka stoi, intryga kryminalna poprowadzona jest z werwą i intryguje coraz bardziej z każdym zwrotem akcji. Może to nie jest śledztwo, podczas którego bohater znajduje paprocha na ziemi i nagle wszystkie elementy układanki wskakują na miejsce, ale dobry, wciągający i przede wszystkim – równy kryminał. Z obowiązkowym zaskakującym zakończeniem.
Jeszcze na koniec o tytule: w wersji polskiej mamy „pełnię” księżyca, co nie do końca oddaje nastrój książki. Oryginał intryguje „wilczym” księżycem, co ma swoje uzasadnienie w opowieściach indiańskich, których w powieści też nie brakuje.
Sympatyczny bohater, wciągająca fabuła, odrobina tajemnicy i mistycyzmu indiańskiego doprawiona amerykańskim spojrzeniem na Kanadę… czego chcieć więcej? Naprawdę polecam!
Tytuł: Zima pełni księżyca
Autor: Steve Hamilton
Wydawca: Amber
Rok wydania: 2009