Żelazna zasada sequeli filmów sensacyjno-gangsterskich to głośniej i bardziej wybuchowo niż w części pierwszej, o fabułę nie trzeba się aż tak martwić, bo i tak wszyscy pójdą. Na szczęście w tym przypadku prawdziwa jest tylko pierwsza część: fakt, wybuchało głośniej i częściej, ale fabuła stała na równie wysokim poziomie, co w części pierwszej. Choć trochę odskoczyła od ogólnej „sherlokowatości”.
Pierwsza część się sprzedała, więc można zaszaleć, dlatego reżyser włóczy nas po całej Europie, każąc bohaterom zasuwać po górach, wądołach i biegać po lesie. Hermetyczny, lekko nadpsuty Londyn zostaje w tyle, bo dziś, moi mili, ratujemy świat przed wojną, w której rozpętaniu najwyraźniej macza paluchy profesor Moriarty. Naturalnie pojedynek gigantów intelektualnych nie obejdzie się bez paru widowiskowych mordobić i strzelanin, ale od czego mamy smakowitego Roberta D. Jr? Trochę mu się rozrosło w barach od poprzedniej części (szkoda, podobał mi się taki żylasty), charakter został ten sam (czyli łobuzerski), więc nasz Sherlock nieustannie paraduje z twarzą przerobioną na misia pandę przez pięści różnorakich bandziorów.
Sir, z pana stroju wnioskuję, że wieczór kawalerski był udany.
Po walce z Kozakiem pachnącym śledziem profesor M. najwyraźniej nabrał niechęci do duetu Sherlock i Watson. Geniusz zła geniuszem, ale przede wszystkim jest dżentelmenem, więc zamiast zaatakować Holmesa postanawia go upokorzyć i złamać (ot, taka angielska rozrywka wyższych sfer). A jak to osiągnąć najlepiej? Poprzez tych, którzy są mu najbliżsi. Biedny doktor Watson nie zazna rozkoszy podróży poślubnej – szczególnie, że jakiś niedogolony drab w stroju kobiecym wyrzuca mu żonę z pociągu wprost do rzeki, a potem jeszcze radośnie rzuca, że ci wszyscy wojacy strzelający do nich z karabinów to tylko drobna niedogodność. I jeszcze śmie twierdzić, że jest jego najlepszym przyjacielem i robi to dla jego dobra… Że też Watson nie udusił tego Sherloka na miejscu.
Powiedz, ale tak szczerze: czy to czyni mnie gejem?
Fabuła mniej więcej zakreślona – ratujemy świat, dobra, można przejść dalej, czyli do zachwytów. Wielbicielki R.D. Jr i proszone są o zabranie masek tlenowych, to jest oczywiste, szczególnie, że podobno nie ma nic bardziej seksownego od zmaltretowanego, obolałego faceta z dziwnymi rzeczami wystającymi z ciała (drzazg, albo haków… zboczuszki). Zaś pan Law ponownie doskonale dotrzymuje mu kroku. Na deser mamy rewelacyjną Madam Sizmę, Cygankę z twardym charakterem, którą śmiało mogę opieczętować szysznym znakiem jakości jako rewelacyjną postać kobiecą. W przeciwieństwie do pociągającej pani Adler Sizma działa konkretnie, nie prowadzi żadnych gierek i nie robi maślanych oczu do bohaterów, tylko robi to, co ma zrobić i jeszcze trochę. Nie mówiąc o tym, że porusza się jak kot (nie, nie jak Colombiana, tylko jak normalny, dziki kot-dachowiec).
Jeśli spaść, to z wysokiego konia. Dlatego pójdę piechotą.
Drugim atutem filmu są zdjęcia. Jestem zachwycona tym, jak wiele można osiągnąć bez nadmiernego smarowania kadrów ogniem, a sceny walki są zmontowane wręcz bajecznie. Osobiście nienawidzę maniery, która zamienia walkę w bezładną plątaninę nagłych gestów, traktując po macoszemu choreografię ciosów na zasadzie „po machajcie trochę łapami, wy dwaj sypcie na kamerę błotem i ziemią, kamerzysta niech też koniecznie komuś przywali, żeby się odpowiednio mocno trzęsło”. Tutaj – podobnie jak w pierwszej części – wiele walk zwalnia na moment, kiedy Holmes myśli nad kolejnymi ruchami, by potem zachwycić szybkością i zgrabnością. Wielkie brawa za pojedynek końcowy, aż mi dech zaparło. A o scenie ucieczki w lesie pod obstrzałem będą się uczyć młodzi filmowcy na zajęciach, była fascynującym widowiskiem, które doskonale wyważyło elementy gwałtowne, rozciągnięcia w czasie i pauzy, zmuszając widza do galopu i wstrzymywania oddechu na zmianę.
Nie trzeba rozwalić całego budynku, żeby robić wrażenie. Latający Cyrk Monty Pythona też daje radę.
Muzyka jest zgodna z zasadą sequeli – znane wcześniej motywy zostały odpowiednio podrasowane i brzmią ostrzej, jednak ścieżka dźwiękowa na pewno Was nie rozczaruje wtórnością czy udziwnieniem. Jeśli chodzi o mnie, to jestem trochę w tej kwestii upośledzona (kiedy mnie wciąga akcja, przestaję ją słyszeć), jednak mogę zaręczyć, że nawet ja byłam zadowolona z tego, co mam w uszach i zwróciłam na nią uwagę. Pozytywnie zwróciłam, a nawet z przyjemnością do niej wrócę przy okazji odpalenia soundtracku z filmu. Czego innego spodziewać się po Hansie Zimmerze?
Im bardziej zaglądam do domku Prosiaczka, tym bardziej mam wrażenie, że jest on piromanem.
Jak wspomniałam, intryga krąży wokół wydarzeń poprzedzających pierwszą wojnę światową. Osobiście uważam to za strzał w dziesiątkę, bo pozwolił twórcom na dodanie delikatnych elementów steampunka do świata Sherlocka – a wszystko zgodne z realiami epoki. Tamten okres traktowany jest zazwyczaj po macoszemu, a przecież jest tak doskonale intrygujący. Wielkie manufaktury przemysłowe robią wrażenie nawet w dzisiejszych czasach, a tym bardziej, kiedy przyprószy się je odrobiną sadzy wprost z brytyjskich czy niemieckich kominów. W Londynie buduje się metro, Paryż pyszni się jeszcze młodziutką Wieżą, tylko Szwajcaria jakaś taka … tradycyjna, ale to w końcu Szwajcaria. Mimo paru błędów (pomadki w sztyfcie i samochody wynaleziono później) ogląda się z najwyższą przyjemnością.
Francja to przyjemny kraj, tylko co oni tu wyprawiają z herbatą…
Właśnie, przyjemność. Przyznaję, że dawno się tak serdecznie nie uśmiałam w kinie, nawet na „Kocie w butach” mniej, choć też był niczego sobie. Film był autentycznie, inteligentnie i sytuacyjnie śmieszny. Doskonałe dialogi przeplatają się z zabawą konwencją, a zaskakujące rozwiązania i komentarze dosłownie znęcają się nad biedną przeponą. Nawet taka prosta scena, jak rozmowa pani Watson z bratem Holmesa, może być doskonałą rozrywką, szczególnie, jeśli w roli Mycrofta osadzony jest Stephen Fry, który nie waha się ukazać swoich… wdzięków przed kamerą. A wszystko to z poczciwym i dystyngowanym wyrazem twarzy i specyficznym akcentem wydobywającym się z krzywych ust. Tak, koniecznie trzeba mu podczas rozmowy patrzeć prosto w oczy. Spuszczenie wzroku może być niebezpieczne…
Spokojnie, drogie panie, tego ciałka starczy dla wszystkich.
Polecam. Po prostu idźcie do kina się pośmiać i rozerwać, bo to film wybitnie służący odstresowaniu. Guy Ritchie na szczęscie nie udaje,że ma jakieś wielkie ambicje moralne czy psychologiczne – ocenę bohaterów pozostawia nam, delikatnie przypomni, że sami prosimy się o wojny, konflikty i krew, że nie ma co zwalać winy na abstrakcyjne „zło”, bo ono tkwi w nas samych. I że równocześnie my sami mamy przeciw niemu największą, najwspanialszą broń, jaką jest przyjaźń i miłość. Nawet, jeśli jesteśmy „nędznymi egoistami”, jak Sherlock.
Recenzję można też przeczytać na portalu Elizjon 🙂
Sherlock Holmes: Gra cieni (sherlock Holmes: Game of Shadows”, 2011
reż. Guy Ritchie
wyst. Robert Downey Jr, Jude Law, Noomi Rapace, Jared Harris, Stephen Fry
muzyka: Hans Zimmer
Widziałam pierwszą część i była ok 🙂 Drugą też będę chciała obejrzeć 🙂
koniecznie!
Bardzo sprawne kino akcji. My name is Bond. Sherlock Bond.
Ja powiedziałbym, że kino przygodowe wróciło troszkę do łask. Filmy lekkie, przyjemne i z rozmachem, na jaki pozwala technologia i 2 ziły pełne dolarów; filmy rozwijające przygody dr Jonesa, którego niestety już nie ożywimy; filmy pozwalające nacieszyć się zarówno fabułą jak i akcją.
„Lubię to” powiedziałbym. I pożałował, że mam teraz za dużo lat, by beztrosko do tego podejść.
Choć w sumie oglądając takiego Sherlocka jakby ubywa kilka lat 🙂
High Five!!
Hmm, czy tylko ja miałam to dziwne wrażenie, że – nazwijmy to – związek Holmesa z Watsonem ma podtekst nieco… romantyczny?
Hę? Tylko ja? Cóż, widocznie za dużo shonen ai się naczytałam…
Nie tylko Ty, phoca, nie tylko… Właśnie wróciłam i nadal trwam w zachwycie. Kawał dobrego filmu i tyle!! A Holmes przebrany za fotel mnie zabił. Totalnie.
jesteście obie wariatki 😛 oczywistym jest, że panowie się kochają, tak, jak sie kocha najlepszejszego przyjaciela, hinty są, ale raczej z intencją komediową, nothing serious, ladies 😀 Mówię to Wam ja, hintoznawczyni! 😀
A Sherlock wcale a wcale nie jest zazdrosny o panią Watsonową..? I wcale nie chciałby mieć Watsona tylko dla siebie, a jego życie i szczęście nie jest dla Sherlocka wcale najważniejsze..? :>
Właśnie! Przecież to pytanie, czy Watson jest z Sherlockiem szczęśliwy mówi samo za siebie :O
a mnie sie wydawało, że raczej chodziło o to, żeby przyznał sam przed sobą, że bez niebezpieczeństw i dreszczyku emocji nie będzie zadowolony z życia. I nie zapominajmy – Sherlock jest osobą nieco upośledzoną, jeśli chodzi o związki i nie potrafi zrozumieć, jak można być zadowolonym z bycia z kobietą tak „nudną i zwyczajną”, sam zamienia zwiazek z Irene w nieustanną grę, w której zakochanie było by przyznaniem się do porażki. „Czy jesteś szczęśliwy” było raczej próbą wymuszenia „patrz, jednak jesteś taki, jak ja”.
Aj tam, Szyszu, weź Ty nas brutalnie na ziemię nie ściągaj, tak? My tu sobie miło hipotetyzujemy ^__^
Jestem wielką tropicielką hintów, ale tutaj ich nie znalazłam, naprawdę, przy najszczerszych chęciach 😀