Trigun (anime) – Urok Klasyki

Na ekrany wchodzi (podobno) ambitny film „Kowboje kontra obcy”, przed chwilą recenzowałam „Księdza”… Dziki Zachód jest zbyt malowniczy, żeby s-f mogło mu puścić płazem. Rzadko jednak wychodzi z tego coś naprawdę dobrego (wystarczy wspomnieć „Wild Wild West”). Ja podejrzewam, że to wszystko z powodu „Triguna”, który jest tak świetną serią, zarówno telewizyjną, jak i komiksową, że, po prostu, musiała powstać cała masa chłamu. Dla zachowania równowagi we wszechświecie.

Na trigunowy świat składają się: manga w dwóch „segmentach”, seria TV i film OVA. Tworzy to całkiem spore uniwersum, zaludnione przedziwnymi postaciami, zarówno pozytywnymi, jak  i negatywnymi. Rozpalona pustynia, zmęczeni podróżą kowboje, wszechobecne giwery, żar dwóch słońc zalewa spękaną ziemię… zaraz, zaraz, DWÓCH? Może mamy jakieś przewidzenia wywołane upałem? A może to przez tego irytującego blondyna w potarganym czerwonym płaszczyku, który przystawia się do każdej przedstawicielki płci pięknej, która pojawia się na jego orbicie?

Irytujący blondyn jest klasycznym przykładem japońskiego idioty, który dużo je, przewraca się o własne nogi, ślini się na widok ładnej buzi i klasycznie obrywa za każdym razem w twarz. Przyznaję – jest to irytujące, przynajmniej na początku serii TV. Osobnik zwany jest „Ludzkim Tajfunem”, gdyż gdziekolwiek się nie pojawi, tam nieszczęście goni nieszczęście i katastrofą pogania. Oto Vash the Stampede, krwiożercza bestia pustyni! Żeby jeszcze nie wyglądał jak, za przeproszeniem, pół pośladka zza krzaka…

Śladem katastrofy w ludzkiej skórze podążają dwie agentki towarzystwa ubezpieczeniowego, które w wyniku działań Vasha znajduje się na skraju bankructwa, z powodu gigantycznych odszkodowań. Wiecie, ze ten facet zniszczył całe miasto w jednej sekundzie? Podobno nikt nie zginął, cud boski… Ale typa lepiej mieć na oku. Szczególnie, że pojawia się koło niego wędrowny kaznodzieja z gigantycznym krzyżem, który zdaje się równie łatwo przyciągać kłopoty, co blond dryblas. Nie mówiąc już o dziwakach, którzy nieustannie nastają na życie Vasha, gdyż nagroda za jego głowę jest warta każdej świeczki w okolicy.

Jest wesoło, jest śmiesznie, Vash z wrzaskiem i przerażeniem w oczach cudem unika każdej wystrzelonej w jego kierunku kuli, przy okazji pomagając ludziom. Zdobywa nawet swego rodzaju sympatię śledzących go dziewczyn i nie tylko. Jednak jego żenująca naiwność i niezdarność były zbyt oczywiste, więc mniej więcej od drugiego odcinka anime podejrzewałam drugie dno – i się nie zawiodłam. Co prawda czekać trzeba aż do połowy serii, żeby zmienił się klimat, niemniej nie można się nudzić. Szczególnie, że praktycznie każda postać budzi sympatię… no i możemy polować na słynnego czarnego kota, który pojawia się na moment w każdym odcinku – choć czasem trzeba się naprawdę postarać, żeby go zobaczyć. Poniżej przykład kota oczywistego. Rzucam wyzwanie znalezienia go w odcinku o przeszłości Vasha i Knivesa, hue, hue.

Potem robi się mrocznie. Poznajemy tajemnicę Vasha i… jego brata. Dowiadujemy się, czym są olbrzymie żarówki, wokół których skupia się życie na tej obcej planecie. Razem z tajemniczą Rem śpiewamy piosenkę o nadziei i wtapiamy się w historię wielkiej miłości, jaką obdarzyła ludzkość. Tej samej, która sprawia, że Vash do końca życia będzie się starał uratować wszystkich, nie bacząc na koszty (a są one ogromne)…

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=5EQHg_bhCKY]

Teoretycznie manga i anime podążają tym samym torem, jednak seria TV inaczej rozgrywa poszczególne wątki, skracając do minimum walkę między braćmi i niejako sprowadzając ją do jednego wątku. Anime jest dużo lżejsze, ale potrafi walnąć nieźle po głowie, kiedy się tego najmniej spodziewamy. Z kolei manga ma niezwykły talent wykańczania ludzi psychicznie – nie raz kończyłam czytać rozdział i błagałam, żeby któryś kolejny bohater nie wstawał. Żeby się już poddał, bo ileż można walczyć, ile razy podnosić się z gleby, niszczyć się i umierać… w imię niepewnego końca. No i do końca życia nie daruję autorowi tego, co zafundował jednej z postaci, drań. Nie będę jednak świnią, nie wrzucę tu tego kadru. Za to pokażę, jak Vashu wygląda w mandze:

Te czarniawe włoski to nie przypadek. Niestety trzeba przeczytać mangę, żeby się dowiedzieć, skąd się wzięły na Vashowej głowie – i zapewniam, że jest to jedna z tych rzeczy, które u kobiet wywołują ścisk serduszka, a u mężczyzn niekontrolowaną chęć poklepania gościa z szacunkiem po plecach.

Dodatkiem do serii jest powstały niedawno film, będący jedną z historii dziejących się czasowo w trakcie serii, przed „wielkimi wydarzeniami”. Oprócz tego, że jest diabelnie śliczny i dynamiczny, zachował on specyficzny słodko-gorzko-kowbojski klimacik serii i rewelacyjną muzykę. Moi mili, ostre, gitarowe brzmienia połączone z hipnotyzującym rytmem, zapachem prochu w powietrzu i bezkresną prerią… no, pustynią.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=SSX58TglZRs]

Seria powstała w 1998 roku, więc śliniące się na dobrą animację Szyszki porozpływają się jeszcze nad brakiem renderów i innych obleśnych efektów komputerowego 3D. Ręcznie rysowane kadry, dynamika i ruch rządzą, a jak Vash się robi poważny, ech, nic tylko zachwycać się strzelaniną. Dodatkowym smaczkiem jest obsada głosowa, której trzon stanowią asy japońskiego dubbingu tamtych czasów (pamiętam ich z imienia i nazwiska, a to jest wielki komplement w szyszkowym uniwersum. Ja nie pamiętam nawet wymawialnych nazwisk, co dopiero japońskich łamańców).

Podsumowując – warto zapoznać się z tą klasyką animacji japońskiej. Choćby po to, żeby przyjemnie spędzić kilka popołudni w towarzystwie dobrej fabuły i wpadającej w ucho muzyki.

Trigun TV, 1998
reż. Satoshi Nishimura
scenariusz Yasuhiro Nightow, Yosuke Kuroda
muzyka Tsuneo Imahori
głosy: Onosaka MAsaya, Toshihiko Seki, Sho Hayami i inni

Trigun manga: Yasuhiro Nightow (tomy 1-3 i Maximum)

Trigun OVA: Badlands Rumble, 2010
reż. Satoshi Nishimura
scen. Yasuko Kobayashi

6 Replies to “Trigun (anime) – Urok Klasyki”

  1. Otaaak. Bije czołem przed taka recenzją. Wiem że Triguna trudno jest polecić dzisiejszym miłośnikom przesłodzonej tandety, co to im tylko happy endy w głowach (też lubię happy endy, ale czasami też było „no nie chłopie, może już wystarczy? Wiesz, nie zawsze trzeba trzymać fason do końca, hm? Wstajesz? Znowu? No niech Ci będzie…”) a warto. I warto przeczołgać się przez pierwsze odcinki. Serio serio tam jest drugie dno. A nawet jak się dobrze zastanowić to i trzecie. Kota mówisz szukać? Hum, czy ja to jeszcze gdzieś mam na płytkach? A serię obiema łapkami i stopami również polecam i kocham. Buziole :**

  2. Ech, ostatnio z koleżanką z tej samej, „wiekowo wyższej półki” zastanawiałyśmy się, czy nie zorganizować jakiegoś konwentu dla osób chcących poznać klasykę animacji japońskiej (mówiąc „klasykę” mam na myśli anime „przedNarutowe”). Taki … Elit-kon. Tylko kto by na niego przyjechał oprócz „staruchów”? Stąd pomysł na recenzje starszych tytułów 🙂

    Szukaj kota, szukaj 🙂

  3. Ja bym mógł wpaść. A no bo dlaczegożby nie? Zwłaszcza jak by miało być doborowe towarzystwo.

  4. Widzisz, Szyszko? Mówiłam, że zainteresowanie (J)Elit-konem by było! 😛

  5. „Trigun: Badlands Rumble” zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu. Zapewne jest to spowodowane ciągłością historii i dość stałym humorem – to właśnie ten element przykuwał do pierwszych epizodów Triguna i brakowało mi „go” w końcowych odcinkach, gdzie powaga serialu była ciężka … bardzo ciężka.

    Ostatnimi czasy chodzą również słuchy o planowanym filmie aktorskim … Ale zapewne skończy się na planowaniu, jak to było w przypadku „Cowboy Bebop” …

Dodaj komentarz