Anihilacja (2018)

Filmu Anihilacja raczej w kinie nie zobaczycie, bo wylądował u nas od razu na Netflixie. Szkoda, bo jest to jeden z piękniejszych filmów wpisujących się w survival horror. Jest w nim jednak o wiele więcej, niż w klasyce gatunku, a podczas oglądania nie mamy palącej ochoty schowania się pod koc.

Gdzie diabeł  nie może…

Przez długi czas wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z jeszcze jednym horrorem. Główna bohaterka, Lena (Natalie Portman),siedzi w szpitalnej koszuli w szklanej klatce, obok niej ludzie w tych ufo-kombinezonach, które zakłada się, gdy dochodzi do katastrofy biologicznej. Od początku wiemy, że coś bardzo poszło nie tak.

Chwilę później wskakujemy na chronologiczny początek historii. Dowiadujemy się że Lena tęskni za mężem (Oscar Isaac), który nie wrócił z wojskowej misji. I kiedy już zaczyna się godzić z jego śmiercią, ten wraca. Tyle, że nic nie pamięta – ani misji, ani podróży do domu, wydaje się, że nie za bardzo wie, kim jest.

A potem klasycznie zaczyna pluć krwią i w spektakularny sposób umierać, jak to w tego typu filmach bywa, pojawiają się wojskowi i go zgarniają ze sobą. Tyle, że biorą ze sobą Lenę. Jak dotąd zero zaskoczeń, ale ja lubię ten gatunek, więc czułam się wielce zadowolona. No i Natalie jest śliczna, Oscar śliczny, nic tylko cieszyć oczy.

…tam baba sama polezie

Lena dowiaduje się, że jej mąż był uczestnikiem straceńczej misji wgłąb bardzo dziwnej anomalii, czegoś w rodzaju bańki innej rzeczywistości, która powoli ogarnia całą okolicę. Lena – mająca za sobą nie tylko lata studiów jako biolog, ale także trening wojskowy – decyduje, że zostanie członkiem kolejnej wyprawy. Innej, niż poprzednie, bo… składającej się z samych kobiet, niewojskowych.

Uznano, że być może jedynym czynnikiem, który sprawia, że poprzednie 12 ekspedycji nie wróciło, było to, że to byli doskonale wyćwiczeni wojskowi, którzy w pewnym sensie myślą w identyczny sposób. Stąd nietypowy skład kolejnej misji. Lena łapie za karabin i wraz z kilkoma towarzyszkami rusza w nieznane.

W bańce

Teraz weźcie sobie bardzo schematyczny scenariusz survivalowy jakich znacie pewnie dziesiątki, tylko zabierzcie mu agresywny testosteron. Zastąpcie to kobiecą zimną zaciekłością, podlejcie emocjami, dorzućcie pastele wielce wymowną ciszę. Nadal mamy do czynienia z tajemnicą i zagrożeniem, ale w przedziwny sposób nie czujemy, że sprawa kręci się wokół „albo my to zabijemy albo to nas”. Film jest apoteozą ciekawości… i poczucia końca.

Fakt, nadal czujemy dreszczyk emocji, kiedy wyskakują potwory i zjadają kogoś. Nadal czujemy ten dziwny niepokój w konfrontacji z czymś dziwnym i nieznanym, kiedy pojawiają się hybrydy zwierząt i roślin, widzimy zmaltretowane ludzkie szczątki. To ciągle jest film survivalowy, ale bohaterkom dziwnie nie zależy, żeby przetrwać za wszelką cenę. Ich głównym motywatorem nie jest walka, a chęć poznania.

Ciekawość to pierwszy stopień

Film nie opowiada może jakiejś szczególnie odkrywczej historii, nie zostawia nas z efektem „łooo, nie pomyślałam o tym”. Za to, kiedy pojawiają się napisy końcowe, pozostaje uczucie dotknięcia czegoś niezwykłego. Szczególnie, że film zadaje kilka pytań pozostawionych bez odpowiedzi i nawet najbardziej prymitywny zabieg rodem z horrorów („a może coś przeżyło?”) jakoś szczególnie nie gryzie, a ma też podwójne dno. Ostatnimi czasy filmy zdają się unikać jak ognia zadawania pytań, więc to jest miła odmiana.

Czy jest to film o umieraniu? Czy może o miłości? A może o nieuchronności zmiany, która nas całkowicie pochłonie, przekształcając to, kim jesteśmy w akcie totalnej anihilacji? A może to opowieść o rozstaniach i powrotach? A może po prostu jeszcze jedna bajka, gdzie księżniczka musi w żelaznych bucikach przejść świat, by uwolnić księcia? Myślę, że każdy może ten film inaczej obejrzeć.

Dodatkowym atutem filmu jest niesamowita uroda ujęć. Kto by pomyślał, że można straszyć pięknem. Opalizująca ściana otaczająca bańkę, roślinni ludzie, kryształowe palmy… to budzi niepokój. Ponadto celowo zostały umieszczone elementy, które w nienarzucający się sposób zakłócają harmonię oglądania – jak choćby pojawiający się i znikający tatuaż uroborosa, węża zjadającego własny ogon, trudny do odczytania napis ułożony z kości… To jest film, który spokojnie można obejrzeć jeszcze raz, skupiając się na elementach tła.

Kobiecy, męski film

Przy okazji film w sprytny sposób pokazuje kobiece podejście do symbolicznego końca. Ma ono wiele aspektów, odcieni, olbrzymi ładunek smutku ale kobiety w filmie równocześnie są silne. Cierpią, ale każda na swój sposób. Ich emocje łagodnie sączą się z ekranu i otulają jedwabistym chłodem.

Niech Was jednak nie zrazi to, że często używam słowa „kobiecy” – bo wiem, że wielu ludziom ten przymiotnik kojarzy się z wydumaniem, niezrozumiałymi emocjami, pewną dozą artystycznego oderwania albo z… infantylnością (przynajmniej taki jest wykreowany wizerunek jako kontrast do „prawdziwie męskiego kina”). To nadal jest bardzo przyjemny film zahaczający miękko o sci-fi, trzymający w napięciu tam, gdzie trzeba i w zdziwieniu w innych momentach.

Jest strzelanina, krew i bardzo paskudne stwory, jest tajemnica i odkupienie. Wydaje mi się, że poprzez etykietkę „kobiecy” łatwiej będzie zignorować jego niezwykłą urodę, bo przecież „jest babski, więc cóż w tym dziwnego, że ładny”. Tymczasem jego piękno wykracza poza granice męskości i kobiecości. Jest po prostu… inny.

W taki dobry sposób inny.

 

Dodaj komentarz