Hinterland sezon 1 i 2 (mini-serial S4C)

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście, jak powiedzieć „zadupie” po walijsku, to już nie musicie.  Y gwyll czyli witamy w zbrodniczej Walii, gdzie trup ściele się zadziwiająco gęsto.

Na samym wstępie muszę powiedzieć, że serial jest wyjątkowo udanym dzieckiem kryminałów brytyjskich i skandynawskich. Z jednej strony jest ponuro, ciężko, smutno i dołująco, a z drugiej – znajoma praca kamery, sposób prowadzenia narracji, świetnie skonstruowane zagadki i rewelacyjne rozłożenie napięcia. Ci, którzy oglądali brytyjską wersję Wallandera z Kennetem Branagh, rozumieją o co mi chodzi (swoją drogą – polecam).

Ciekawostka: serial był kręcony równocześnie po walijsku i angielsku. Tak, każdą scenę aktorzy kręcili dwa razy, nie ma zmiłuj. I wiecie co? Mam straszną ochotę obejrzeć to w drugim języku.

Jestem tu obcy i nie zawaham się tego użyć

Zbrodnia po walijsku

Zaczyna się dość typowo: inspektor Tom Mathias przyjeżdża z Londynu i musi się znaleźć w nowej rzeczywistości. Nie mamy tu jednak do czynienia z oklepanym motywem „chłopak z miasta kontra ludzie z prowincji”. Konflikt owszem, istnieje, ale nie wynika z obcości bohatera, a raczej z jego charakteru.

Tom jest uparty, wybuchowy i wyraźnie go coś gnębi. Półgębkiem wspominana jego przeszłość w stolicy sugeruje jakąś tragedię, coś osobistego, ale przez dłuższy czas nie wiadomo, o co dokładnie chodzi. Nie była to na pewno porażka zawodowa, bo sposób prowadzenia bohatera sugeruje, że raczej ucieka on w pracę, niż na siłę stara się sobie udowodnić, że jest w niej dobry.

Tematyka zbrodni często dotyka problemu rodzicielstwa, dzieci i aspektów związanych z najmłodszymi. Sprawy te wytrącają mocno Toma z równowagi – szczególnie, że wiele ze spraw ma swój początek na długo przedtem, zanim ktoś sięgnął po nóż. Jak to na przysłowiowym zadupiu, gdzie urazy hoduje się z większą pieczołowitością niż drzewka bonsai.

W dodatku prawie ciągle pada, a kolorystyka otoczenia waha się między zdechłożółtym brązem a zmęczoną zielenią. Walijczycy są mrukliwi i bardzo często mówią prawdę dopiero postawieni przed metaforycznym plutonem egzekucyjnym.

Smutno, ponuro i zimno

To wszystko sprawia, że serial ogląda się dość ciężko i mocno emocjonalnie.

Skandynawski? Nie, ciągle brytyjski serial kryminalny

Choć w ponuro-mrocznej stylistyce lubują się historie skandynawskie, Hinterland nadal jest soczyście brytyjski. widać to przede wszystkim w ograniczonej ekspresji emocji u bohaterów. Nie mam na myśli tego, że grają jak drewno, po prostu widz sam musi się domyśleć, co im w duszy gra. Najwięcej uczuć kryje się nie w słowach, ale w niedopowiedzeniach, w wyrazie twarzy, oczu, wśród niedokończonych gestów.

Kogoś, kto lubi wyraźną narrację takie zabiegi mogą zmęczyć. Może też odnieść mylne wrażenie, że w tym serialu ludzie albo płaczą albo wrzeszczą z wściekłości. Nic bardziej mylnego. Jest on skonstruowany tak, że niektóre zachowania bohaterów zaczynamy rozumieć dopiero w drugim sezonie, a i tak nie wszystko się jeszcze wyjaśniło.

Z drugiej strony tendencja do dowalania głównemu bohaterowi na każdym kroku, cyniczne odbieranie odrobiny szczęścia, gorzkie zwycięstwa i bolesne porażki aż krzyczą, że twórcy garściami czerpali z radosnej twórczości skandynawskich mistrzów. Tylko wiecie co? Mam wrażenie, że facet sobie trochę na to zasłużył…

Bohaterowie serialu

Sylwetki postaci buduje się powoli, bo Brytyjczycy mają czas. Po prostu. Rozmawiamy o kraju, w którym superpopularne serie mają po trzy odcinki i parę lat różnicy między sezonami. Hinterland w pierwszym sezonie ma cztery epizody, w drugim pięć. W takiej sytuacji stworzenie bohaterów, którzy nie są papierowi to nie lada sztuka. Tu wyszła całkiem nieźle.

Pomijając tajemniczego Toma mamy inspektor Mared Rhys, która wychowuje nastoletnią córkę. Nie układa się między nimi dobrze, ale czy powodem jest brak nici porozumienia czy ukryte przekonanie Mared, że jest lepszym detektywem, niż matką? Grająca ją Mali Harries jest fenomenalna, doskonale łączy w sobie profesjonalizm i urok osobisty i nie mogę się na nią napatrzeć. Bardzo łatwo mogłaby być zaledwie postacią z tła, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że lubię ją bardziej niż Toma.

Niby z tyłu, a taka wyrazista w swojej czerwonej kurteczce

W tle przewija się również Lloyd Elis. W każdym odcinku występuje ze dwa, trzy razy, ale udało mu się stworzyć postać godną zapamiętania. Bardzo łatwo mógłby skończyć jako chłopak do wyszukiwania danych dla prowadzących śledztwo, ale scenarzyści postarali się, by i on był JAKIŚ. Widać to doskonale, kiedy Tom nagle zdaje sobie sprawę, że Lloyd nie siedzi w biurze, bo nie nadaje się do niczego innego, tylko to jest jego arena, na której jest mistrzem.

Nieco gorzej są zarysowane postacie detektyw Sian Owens i komendanta Brian Prosser… ale to tylko złudzenie. Sezon drugi nie pozostawia nam wątpliwości, że i w nich kryje się dużo więcej.

Trup ściele się gęsto

Można nawet rzec, że trupów jak owców (to taki żart, bo wiecie, tam się owce hoduje, bo kozy zbyt Walijczykom przypominają odległych kuzynów). Każda zbrodnia w jakiś sposób wstrząsa okoliczną społecznością, ale jak wspomniałam – większość z nich odbierana jest na zasadzie „no sam się o to prosił”. Wprawne oko po jakimś czasie jest w stanie się wieku rzeczy domyślić, ale wynika to z umiejętności obserwacji, a nie z niechlujności scenariusza.

Bardzo, bardzo krótka chwila szczęśliwości w życiu Toma. Nie rozpędzajcie się

Podrzucane widzowi tu i ówdzie tropy nie zdradzają zakończenia, ale umiejętnie podsycają ciekawość. Gorzej, jeśli widz zacznie się bawić w szukanie śladów, wtedy faktycznie można wydedukować mordercę. I tu kolejny wielki plus serialu – nawet jeśli ktoś (tak jak ja, ech) wpadnie na to, kto zabił, to i tak serial wciąga. Głównie z powodu interesujących bohaterów i tych ukrytych, głęboko pogrzebanych emocji.

Na koniec bezczelnie dodam, że Richard Harrington, grający Toma, ładnie mi leżał w oczach, przypominał mi mojego ulubieńca, Davida Tennanta, w wersji fafuśnej.

Szyszka

Dodaj komentarz