Na psa urok (Kroniki Żelaznego Druida t.1) – Kevin Hearne

Żelazny druid bardzo długo czekał na swoją kolejkę. Głównie dlatego, że nieopatrznie nabyłam tom drugi, pierwszy znalazł się w mym posiadaniu rok później. W każdym razie wzięłam byka… znaczy się irlandzkiego łobuza za tatuaże. W końcu te tłumy zachwyconych czytelników nie mogą się mylić, prawda?

Parę słów o fabule

Pierwsze wrażenie – wchodzi jak woda i równie szybko wypływa. Zapomnijcie o stopniowym wprowadzaniu w fabułę – autor od razu, słowami bohatera, streści Wam mniej więcej o co chodzi i czego możemy oczekiwać. Otóż nasz druid jest nieśmiertelny bo ma pakt z boginią śmierci, jest wszechpotężny, bo miał dużo czasu na usprawnienie swojej magii i jest bezczelny, bo tak.

Oczywiście 2000 lat to sporo czasu, żeby ponarażać się wszystkim bogom w okolicy, co też zostaje nam powiedziane zaraz na początku, żeby można już było przejść do sympatycznej nawalanki wzmocnionej magią.

Atticus (bo tak się teraz zwie druid, żeby za bardzo nie odstawać od współczesności) podprowadził jednemu z głównych bogów Bardzo Ważny Miecz i tak właściwie cała reszta książki opiera się na dwóch kwestiach:

1. Oddawaj miecz łobuzie!

2. Żodyn nie bydzie broł łode mie miecza. ŻODYN.

Plus opisy powalających urodą kobiet.

Wszystkie grzechy Atticusa

Powiem tak: jeśli komuś nie przeszkadza buceroza i kupuje cwaniactwo podlane urokiem osobistym, będzie zachwycony. Druid jest bezczelny jak bohater sitcomu, który wszystkim sprawia problemy i wywołuje pianę na ustach, ale ludzie mu wybaczają, bo od czasu do czasu zrobi coś miłego. Jak Barney z Jak poznałem waszą matkę czy Sheldon w Teorii Wielkiego Podrywu. Kłopot w tym, że w serialach zazwyczaj mamy taką postać „osłodzoną” pozostałymi bohaterami, a w Kronikach buc występuje w pełnej, niczym nieskażonej, krasie.

Dodatkowo Atticus jest praktycznie niezniszczalny i choć odnosi rany, mamy wrażenie, że oglądamy jakąś grę wideo, gdzie można przejść cały poziom na trzech punktach życia, a apteczki błyskawicznie przywracające zdrowie leżą w każdych krzakach.

Nie przeczę, to jest całkiem zabawne, ale kiedy się gra.

Zdaję sobie jednak sprawę, że moja niechęć do przekozaków jest osobistym skrzywieniem. Tak samo alergicznie reaguję na wypakowane do granic możliwości postacie Przechrzty czy Forysia. Dajcie mi bohatera, któremu można spuścić łomot, który popełnia błędy, który musi się STARAĆ, żeby coś pokonać! Ja nie mówię, żeby od razu Geralt, ale no…

Atticus, oprócz tego, że jest bezczelny, jest zwyczajnym (tu wstaw pogardliwe określenie męskiego narządu). Dowód? Choćby to: jest ranny, postrzelony. Przyjeżdża karetka, ale on się (oczywiście) zdążył wyleczyć w ciągu tych pięciu minut, więc nie ma dziury po kuli ani nic. Sanitariusz jest wkurzony, że ktoś mu zawraca dupę i wzywa do najwyraźniej zdrowego faceta (no kto by nie był, ludzie!), wkurzony podwójnie, bo typ domaga się podwózki do szpitala i jeszcze straszy prawnikiem. Facet ulega prośbie pacjenta. A co robi Atticus w karetce? Złośliwie związuje gościowi majtki z włosami na plecach za pomocą magii. Normalnie humor jak z TeleTygodnia.

O, właśnie taki dowcip

Wszystkie te numery uchodzą mu na sucho, bo wszechświat lubi Atticusa. Cokolwiek by nie nabroił, u jego boku stoją prawnicy (wampir i wilkołak), należący do kliki lekarz i pielęgniarki, indyjska bogini, a nawet irlandzka wdowa, która radośnie zgadza się na pochowanie trupa w swoim ogródku.

I jeszcze pies. Bosz. Psiarze są zachwyceni, spora część zwierzolubów pewnie też. Oberon jest bardzo psi, normalnie przecudowny jest, uroczo naiwny, zabawny, rozumiejący świat na swoim futrzastym poziomie. Przez pierwsze dwie konwersacje. Potem niepokojąco przypomina to rozmowy z napalonym trzylatkiem. Tak, wiem, udowodniono, że psy mniej więcej umysłowo mają taki sam poziom jak dzieci w tym właśnie wieku. Nie zmienia to faktu, że nawet najlepiej napisany trzylatek, jest najzwyczajniej w świecie irytujący. Kiełbaski, pudlice, kiełbaski, pudlice, polowanie na owce, pudlice, kiełbaski. Zbyt często opowiadany dowcip przestaje śmieszyć.

A może to kwestia stylu?

Pod koniec książki byłam już mocno zmęczona. Najpierw złożyłam to na karb pierwszoosobowej narracji. Potem na dialogi (głównie te z psem). Ale wreszcie załapałam, co mnie irytowało. Dwie rzeczy: wyjaśnianie i opisywanie.

Hearne nie zostawia nawet cienia tajemnicy. Zdarzają mu się małe sekrety, ale jedyny, który był w miarę intrygujący, jest wyjaśniony od razu na okładce książki. Reszta wpisuje się w schemat „nie wiem, o co chodzi, ale pewnie o to, żebym oddał miecz”. Jednak to jeszcze można wybaczyć.

Niewybaczalnym grzechem narracji jest wyczerpujące wyjaśnianie zasad działania wszystkiego w okolicy. Bohater nie może po prostu użyć magii. On sięga po (tu wstaw opis przedmiotu, zasady działania, korzyści z posiadania i jakąś anegdotkę) i rzuca (szczegółowe zasady działania konkretnego czaru, uzasadnienie wyboru tego działania).

To wszystko sprawia, że nie byłam w stanie wczuć się w bohatera, czułam się jak bierny słuchacz powieści, nie jej uczestnik. Jest scena, w której Morrigan przekazuje Atticusowi złe wieści. Chłopak się wkurza. Opis? „Zakląłem szpetnie w siedemnastu językach”. Och, ojej, uważaj, bo jeszcze wywołasz we mnie jakieś emocje tym zdaniem! Naprawdę tak trudno było odpalić google i wymyślić dziesięć przekleństw, wstawić je w linię dialogową i pozwolić czytelnikowi rozkminiać, co które znaczy? Byłoby to ciekawsze od kolejnego dowcipu o francuskiej pudlicy.

Przygoda z druidem

Z drugiej strony książkę darzę dziwną sympatią. Autor nie udaje, że pisze wiekopomne dzieło, bohaterowie nie mają kija w tyłku, ale też nie są super-cool-siema-cięta riposta ziomeczkami. Miał fantazję napisać prostą historię z elementami magicznymi i szczyptą folkloru i wyszło mu to całkiem zgrabnie. Czuje się, że dobrze się przy tym bawił.

I taka sama zabawa czeka każdą osobę, która łyknie dużo, pod warunkiem, że będzie podlane celtyckimi bajędami, okazjonalnym wampirem i wilkołakami. Powieść wpisuje się doskonale w nurt Zmierzchów, True Bloodów i Pamiętnikowampirzych bzdurek, ale nie ma tego zadęcia. I wydumanego napięcia seksualnego. Jest… jak chłodnawa woda w gorący dzień. Oczywiście wolelibyśmy zimną, ale nie ma co marudzić, zadanie swoje spełni.

Szyszka

Dodaj komentarz