Ten soczysty, sześcioodcinkowy serial reklamuje się hasłem: „Każdy ma ciemną stronę”. Doświadczenie doktora Jackmana pokazuje, że czasem owa „ciemność” potrafi zyskać własną osobowość. Witajcie we współczesnej opowieści o szalonym naukowcu, który nocami zamienia się w dziką bestię.
Doktor Jackman jest spokojnym, nieco nieśmiałym, poważnym człowiekiem, który zdaje się uśmiechać tylko w towarzystwie swojej żony i uroczych synów. Niestety, punktualnie o godzinie 22:00 pojawia się „ten drugi”, nieokiełznany pan Hyde, który przysparza biednemu doktorowi kaca i siniaków. Jednak – w przeciwieństwie do doktora Jekylla z czasów wiktoriańskich – współczesna ofiara przemian jest przede wszystkim naukowcem. Oznacza to, że zachodzące w nim przemiany bada skrupulatnie, systematycznie i z zacięciem badacza, starając się zrozumieć swoje alter ego, kontrolować je i jakoś się z nim dogadać. Głównie za pomocą dyktafonu, bo obaj panowie poniekąd dzielą ciało, ale nie wspomnienia.
Za przemianą psychiczną podąża również fizyczna – Hyde jest młodszy, nieco wyższy, ma ciemniejsze włosy i zmienia zielono-brązowe oczy doktora w czarne, bezdenne studnie. Jest też niesamowicie szybki, odporny na ból, silny jak stado bawołów i… bardzo dziecinny. Jest dzieckiem w dorosłym, nienasyconym ciele. Ciężko nad nim zapanować, ale charakteryzuje go duży szacunek dla „tatusia”, czyli doktora Jackmana. Tylko dzięki instrukcjom zostawianym na dyktafonie Hyde nie zabija kogo popadnie, podczas eskapad seksualnych używa kondomów, szkoda, że nie można odzwyczaić go od palenia…
Kłopot w tym, że Hyde staje się coraz silniejszy, Jackman potrzebuje więc wsparcia w postaci uroczej i diabolicznie inteligentnej pielęgniarki z wykształceniem psychiatrycznym, która świetnie sobie daje radę z rozbrykanym „potworem”. Niestety, kiedy wszystko zdaje się być na dobrej drodze, pojawia się czarna ciężarówka ze smutnymi panami, którzy chętnie używają broni, obrzydliwie bogaty Amerykanin, który składa „ofertę nie do odrzucenia” (jak się okazało, da się ją odrzucić… przez okno na przykład), żona podejrzewa Jackmana o romans, w dodatku pojawia się tajemnicza staruszka, która twierdzi, że jest zaginioną matką doktora. Wszystkie elementy powolutku składają się w świetną łamigłówkę, by wybuchnąć pełnią akcji, trzymającą w napięciu do ostatnich sekund serialu.
Najwspanialsze w serialu (oprócz cudownego brytyjskiego akcentu łaskoczącego bębenki i ślimaczki w uszach) jest to, że każdy, dosłownie KAŻDY ma swoją „mroczną stronę”, dzięki czemu akcja niejednokrotnie zakręca na pięcie i zmyka w nieprzewidzianym kierunku. Dodajmy jeszcze powalającą grę Jamesa Nesbitta, który w niesamowity sposób przechodzi z postaci zmęczonego doktora w naładowanego seksem przystojniaczka i mamy prawdziwy koktajl Mołotowa.
Przyznaję, na początku pomyślałam, że to dwóch zupełnie różnych aktorów… Serial nie stoi tylko Nesbittem, w roli żony mamy Ginę Bellman, która, moim skromnym zdaniem, za rzadko pojawia się na ekranie. Jest ona idealną żoną doktora-potwora, w dodatku kusi nieprzeciętną urodą. W moim panteonie wizualnej rozkoszy znalazł się jeszcze Denis Lawson, jako przyjaciel Jacmana – on ma ten brytyjsko-lordowski urok, który budzi we mnie niegrzeczne Szyszki. Całość zagrana jest tak, że nie potrafiłam się oderwać od ekranu, obgryzając stół w co bardziej dramatycznych momentach.
Przyznam się Wam jeszcze do czegoś – otóż z głupoty mojej strasznej najpierw obejrzałam… prawie cały ostatni odcinek (nie pytajcie, dlaczego). Zaczyna się z wykopem, wrzucając nas w środek akcji, a potem następuje „rok wcześniej”, więc założyłam, że akcja będzie teraz zmierzać do finału, który widziałam przed chwilą. Nic bardziej mylnego. Paradoksalnie kompletnie nie wpłynęło to na mój odbiór serialu jako całości – jest on skonstruowany tak ciekawie, że w życiu nie można się domyślić, dlaczego kończy się tak, a nie inaczej… jak dla mnie – bomba.
Polecam wielbicielom brytyjskich miniseriali – jeśli podobał się Wam „Sherlock”, to z przyjemnością zatopicie ząbki także i w „Jekyllu”. Dosłownie – zatopicie ząbki. No, ale ja nic nie mówię.
Yuppi, yuppi, yuppi, yuppi! 😀 Wreszcie udało mi się wytrącić Szyszkę z zapadłej, letargicznej blechowatości!
Thank you, mr Hyde! ;D (Czyż on nie jest uroczy, jest on? ;D)
Próbowałam obejrzeć jeden odcinek, zupełnie przypadkiem na niego trafiłam, ale, wstyd się przyznać, wyłączyłam tv ze strachu… Trafiłam na jakąś scenę chyba pościgu za kobitką w odrapanych korytarzach, a że było późno, a ja sama w chałupie, dałam spokój… Teraz żałuję 😉
bo to straszny serial jest!
No dobra. Spróbuję to. 🙂 Chciałabym zobaczyć coś dobrego na ekranie, co by nawiązywało do Jekylla i Hyde’a. Książka była arcymiodna, film na razie widziałam jeden i… no i zdecydowanie NIE był miodny. ;/ Może z tym będzie lepiej. 🙂 Szczególnie ciekawi mnie ten koleżka, co to gra głównych bohaterów – bo w tamtym, co oglądałam, facet położył postacie w sposób okrutny i bolesny.
Słowem: zobaczymy. ^^
Wróciłyście 🙂
Z angielskich dobrych seriali to polecam Luther’a. Jak dla mnie jedno z najlepszych zakończeń z do tej pory obejrzanych seriali.
No i oczywiście Sherlock’a, tego nowiutkiego, osadzonego w realiach XXI wieku 🙂
A Jekyll’a chętnie obczaję, bo zapowiada się ciekawie 🙂
Swoją drogą jest jeszcze „The thick of it” – jak ktoś lubi posłuchać demonicznego PRowca ze szkockim akcentem.
ojej, skąd wiedziałaś, że „Luther” będzie w dzisiejszej recenzji? 😀
nie wiedziałam 🙂 ale jakoś tak naturalnie się nasuwał 🙂
Człowiek jeden dzień zapomni o sprawdzeniu strony, a tu powrót 😉
W naszej TV wybitnie wieczorową porą trafiłem kiedyś nie dość, że na końcówkę odcinka, to chyba jeszcze ostatniego. Siłą rzeczy zrozumiałem z tego niewiele, ale aktor wydał mi się… trochę straszny, ale w ten dziwny, fascynujący staro-Lecterowy sposób.
Chyba pora obejrzeć początek 😛