Dawno Was nie straszyłam krzakami, prawda? Tym razem w ramach poznawania twórczości skośnookich przyjaciół zawędrujemy sobie w okres Bakumatsu, który jest dla Japończyków tym, czym dla Francuzów Rewolucja, a dla nas Powstanie Warszawskie z Listopadowym do kupy. Na szczęście nie trzeba wiedzieć wiele o tamtym okresie, żeby dać się wciągnąć w tę niezwykłą opowieść o honorze, przyjaźni i – przede wszystkim – miłości.
Kojarzycie takie lektury jak „Kolumbowie rocznik 20”, czy „Kamienie na szaniec”? Przyznać się, kto nie beczał, kiedy Rudy umierał, komu się serce nie ściska na myśl o Baczyńskim? Nie ruszyło to Was? Cóż, jeśli nie, to winię Waszą polonistkę i historyka, gromy rzucam na głowę każdego, kto nie potrafi wzbudzić wzruszenia i szacunku wobec naszych Kolumbów. Jeśli jednak wiecie, co mam na myśli – tragiczną historię ludzi, którzy wierzyli w coś większego, niż ich osobiste szczęście, to będziecie wiedzieć, kim dla młodych Japończyków (a szczególnie Japonek) są Shinsengumi.
Zwę się Okita i jestem morderczym psychopatą o nieprzeciętnej urodzie. Wiem, wiem, ja też tego tu nie widzę.
Wiek XIX, pierwsza połowa. Wtedy, w tamtych czasach samuraj znaczył wszystko. Wojskowe rządy szogunatu zbudowały system działający dobrze, ale był on zbyt skostniały i często prowadził do nadużyć – jak zawsze, kiedy władza absolutna tkwi w łapach wąskiej kasty społecznej. Potrzebne były reformy, co do tego historycy się zgadzają. To, że rewolucja nie przyniosła nic dobrego, to inna sprawa (tak to zwykle z rewolucjami bywa). Okres restauracji Meiji, który nastąpił po Bakumatsu uznawany jest za… wstydliwy dla Japończyków, głównie dlatego, że był czasem nadużyć finansowych, gwałtownego zrywania z tradycją i generalnie – nie przyniósł nic dobrego samej Japonii. Fakt, w wyniku rządów cesarza stała się gigantem Azji, rozbijając w pył wojska Chin i Rosji, a następnie przystępując do wojny…
…już dobra, dobra, wracam do rzeczywistości. Wam wystarczy wiedza, że Shinsengumi, ostatni wierni szogunowi, straceńcy walczący do końca w obronie starego systemu przed zalewem barbarzyństwa są do dziś symbolem honoru i szlachetności, choć tak naprawdę byli niezłymi zabijakami. Nazwiska przywódców „Wilków z Mibu” powtarzane są podnieconym szeptem, dziewczęta kochają się w pięknym, młodziutkim Okicie, mężczyźni podziwiają niezłomnego Hijikatę, a postacie ich są wykorzystywane w wielu popularnych książkach, filmach i mangach. Tym bardziej, że mimo zabójczej reputacji i samodyscypliny byli pierwszą w Japonii kastą, która przyjmowała w swe szeregi ludzi „z nizin społecznych”.
Każdy szanujący się film o samurajach musi mieć scenę pojedynku w deszczu. Albo śniegu.
Film opowiada historię jednego z Shinsengumi, Yoshimury, który opuścił swojego pana. Okryty niesławą przystępuje do grupy policyjnej, a wśród towarzyszy uznawany jest za nieszkodliwego kmiotka, który nigdy nie przepuści okazji, by wyłudzić trochę pieniędzy. Scena, kiedy robi smutną minkę w stronę Hijikaty jest bezcenna, szczeniaki mogły by się od niego uczyć. Pogoda ducha i beztroska, oraz pewnego rodzaju naiwność drażnią Saitou, który nawet przez współczesnych mu powściągliwych Japończyków uznawany był za introwertyka i gbura, ze skłonnością do przemocy. Saitou postanawia zamordować Yoshimurę, ale zmienia zdanie, gdyż ten jest prawdziwym mistrzem miecza. Ich przyjaźń zaciska się jeszcze bardziej, gdy Saitou pozbawia życia członka oddziału, a Yoshimura nie zdradza zwierzchnikom, kto stoi za morderstwem.
Może jeszcze wódeczki, panie Saito? Tak, tak, chętnie, tylko się zamknij…
Opowieść prowadzona jest dwutorowo, z perspektywy czasu, przez młodego lekarza, który kiedyś znał Yoshimurę i jego rodzinę, oraz Saitou, który przeżył okres niepokoju (jako jeden z nielicznych członków Shinsengumi). Ich wspomnienia składają się na historię człowieka, który tak bardzo kochał swoją żonę i dzieci, że opuścił klan, by żebrać w sąsiedniej prowincji, a służba w Shinsengumi pozwoliła mu na odzyskanie choć części honoru. Dowiadujemy się jak poznał swoją żonę (która, choć przyrzeczona innemu, ucieka do swego ukochanego… rany, ale ja się poryczałam), jak bardzo kocha swoje dzieci, a każdy wybłagany grosz przesyła rodzinie, by ta nie cierpiała głodu.
Jak Saito rżnie, to nie ma… erm, kimona we wsi. Jestem jego groupie, no co.
Dodatkowo mamy okazję śledzić tło historyczne, okraszone wspaniałymi walkami i pojedynkami. Nie, nie ma tu latania po dachach domów i lądowania na ostrzu miecza, jest porządne, rzeczywiste naparzanie się katanami. Celuje w tym Okita, który jest słodkim psychopatą, z kolei Saitou jest ucieleśnieniem walczącej furii. Sam Yoshimura ma w sobie dwie strony – łagodnego, ugrzecznionego i dobrego człowieka, oraz poważnego wojownika, który swoją odwagą zachęca wszystkich do walki. To właśnie on zmienia zimnego Saitou w przyjaciela, który poświęcił by dla niego życie. To ten słodki, niewinny uśmiech sprawił, że ja sama zakochałam się w tym niezbyt przystojnym, czterdziestoletnim Japończyku.
Scena tak słodka, że brakuje tylko misiów panda. I jednorożców.
Historia, jak to przystało na trudne czasy, jest naszpikowana smutnymi, ale i pięknymi wydarzeniami. Historia dziewczyny wykupionej z domu publicznego, która poświęca się dla miłości, twardzi mężczyźni roniący łzy wzruszenia, krew i pot – to wszystko sprawia, że człowiek nie może oderwać się od ekranu. Poza tym bez paczki chusteczek ani rusz, mówię Wam. Nawet faceci miękną pod koniec opowieści. Tym bardziej, że nie można powiedzieć „to tylko film”, bo losy postaci oparte są na aktach historycznych – naprawdę istniał Yoshimura Kanichiro i naprawdę spotkał go taki los, jak w filmie. Czy był taki kochany i uroczy? Nie wiadomo, ale ja wolę myśleć, że tak.
Film chwycił mnie za serce i myślę, zę uczyni to z każdą osobą, która lubi choć trochę klimaty samurajskie. Ci, którzy średnio rozumieją, o co w tym całym machaniu mieczami chodzi też znajdą tu coś dla siebie – głównie dlatego, że film jest bardzo „niejapoński”. Brak tu „złego” (przesadzonego) japońskiego aktorstwa, mało jest sztuczności studyjnej, która może razić widzów przyzwyczajonych do wypieszczonych komputerowo kadrów. Z łatwością możemy odczytać emocje, które targają bohaterami (ci, którzy widzieli choć jeden stricte japoński film, wiedzą o czym mówię – czy ta groźna mina oznacza, że się wścieka, że mu smutno czy że jest głodny?). Sceny, kiedy Yoshimura dzieli się ostatnią kulką ryżu czy kiedy służący odplątuje sznurki, którymi ten przywiązał miecz do osłabłej dłoni, a nawet prześliczna scena erotyczna – to wszystko składa się na niezwykle poruszający film, którego nie da się łatwo wyrzucić z głowy.
Kiedy dobyto ostatniego miecza (Mibu gishi den), 2003
wyst. Kôichi Satô, Kiichi Nakai
No to mnie przekonałaś. Już myślałem, że japońskie filmy aktorskie dawno się skończyły, a tu taki prezencik. Perspektywa maratonu z panami Kurosawa i Mifune oddalona, trzeba dorwać to cudo 😉