Nie dajcie się nabrać hasłom reklamowym z plakatu – powiedziała ta, którą do obejrzenia filmu zachęciło stwierdzenie koleżanki, że to jest film z „ładnym panem”… No, ale do rzeczy. Co byście zrobili, gdyby zostało Wam osiem minut życia?
Pamiętacie „Dzień świstaka”, gdzie biedny Bill Murrey został uwięziony w miasteczku na końcu niczego i przeżywał ciągle ten sam dzień? Wydawać by się mogło, że ograniczenie scen jedynie do wnętrza pociągu, a dzień do ośmiu minut zamieni film w spektakl co najmniej nudny, ale nie – aż do końca zaciskamy kciuki za głównego bohatera. Tym bardziej, że jest nieco oszołomionym, młodym (i nie zawahajmy się dodać – przystojnym) człowiekiem, który wie, że gdzieś w wagonie ukryta jest bomba. Musi dowiedzieć się, kto ją zdetonował. Nawet, jeśli oznacza to niekończące się powroty do pociągu, który zmienia się w płonące piekło.
Jake o trudnym do wymówienia nazwisku wciela się w postać pilota lotnictwa, Coltera Stevensa, który tkwi w przedziwnej kabinie. Z otoczeniem kontaktuje się jedynie przez interkom. Na ekraniku monitora widzi swą rozmówczynię, Coleen Goodman, która zaiste po wojskowemu wymaga od niego wykonania kolejnej misji – stawką jest życie dwóch milionów ludzi, którzy mogą zginąć z rąk szaleńca, który wysadził pociąg.
W miarę rozwoju akcji dowiadujemy się coraz więcej, coraz szybciej Colter radzi sobie w symulowanej rzeczywistości – wciela się w postać jednej z ofiar katastrofy i, po początkowym oszołomieniu, coraz sprawniej przystępuje do akcji ratowania pasażerów pociągu… a może tak naprawdę chodzi o dziewczynę, która siedzi naprzeciw niego? Z każdą kolejną powtórką mocniej kibicowałam owej parze, by wyszła z pociągu, a kiedy nadchodzi ostateczne rozwiązanie, zagryzałam palce z napięcia. I oczywiście się poryczałam, bo zakończenie jest zaiste słodkie, a ja jestem miękka.
Film może nie powala oryginalnością, bo po podróże w czasie i inne takie bajery filmowcy sięgają bardziej niż często. I co z tego? Nie każdy film musi nieść gorzkie przesłanie i zabijać optymizm w człowieku (weźmy takie „12 małp” na przykład). Tutaj mamy ślicznych ludzi, którzy robią fajne rzeczy, a działanie głównego bohatera przywraca wiarę w człowieka. W dodatku doprawione jest to szczyptą sensacji i s-f na znośnym poziomie abstrakcji.
Poza tym miało sekwencję ze startującą z wody kaczką, a ja jestem skrytą fanką tych zwierzątek. Co prawda szczytem marzeń byłaby scena ze startującym dziobakiem, ale nie będę wybredna. No i Gyllenhall wygląda jak człowiek (interesujący człowiek!), a nie jak cwaniaczek pociskający po ścianach z piaskiem czasu w nożyku… Film zaklepał sobie miejsce w szysznej pamięci prześliczną „zatrzymaną” sceną i olbrzymim blobem.
Wielki lustrzany blob. Cloud Gate w Chicago, żeby nie było.
Cóż mogę więcej powiedzieć? Doskonały film na wieczór we dwoje. Świetny na miłe popołudnie ze znajomymi. Dający nadzieję na lepsze jutro, bo gdzieś tam czuwa nad nami ktoś, kto przeżywa nieustannie swoje ostatnie osiem minut, by ocalić nasze uśmiechy. I aż się chce żyć lepiej.
Kod nieśmiertelności (Source Code), 2011
reż. Duncan Jones
scen. Ben Ripley
wyst. Jake Gyllenhaal, Michelle Monaghan, Vera Farmiga
Potwierdzam, świetny, coraz bardziej lubimy Gyllenhalla, film trzymał mnie w napięciu do ostatniej chwili i tez się poryczałam 😉
Tfu, Gyllenhaala, litrówka! 😉