Legenda Barneya Thomsona – Douglas Lindsay

Okładka filmowa ze znanymi twarzami. Szkocki kryminał. Historia na pierwszy rzut oka jak najbardziej w brytyjskim, przewrotnym stylu. Nic nie zapowiada katastrofy. A potem zaczęłam czytać.

Złe złego początki

Jak pisałam wyżej, wszystko wskazywało na to, że książka będzie interesująca. Tymczasem przez pierwsze trzydzieści stron i autor i redaktor polskiego wydania postanowili zrobić wszystko, żeby zamordować czytelnika, czyli mnie.

Zacznijmy od sceny otwierającej powieść. Powstała trzydzieści lat temu, kiedy opisanie obrzydliwego zachowania mordercy i ohydne, przedmiotowe traktowanie kobiet w kryminałach było czymś świeżym. Och, autor napisał o odcinaniu piersi i traktowaniu ciała kobiety jak mięcho! Szok! Szkoda, że przez te trzy dekady autorzy bawili się w swoiste 'kto opisze to obrzydliwiej’ (Skandynawowie, prawie zawsze Skandynawowie)…

Widzicie, ja mam przekonanie, że tak piszą przede wszystkim osoby, które nie potrafią dobrze tworzyć fabuły. Autorzynya musi epatować ohydą, żeby przepchać całą miałką resztę, bo seks i przemoc zawsze się dobrze będą sprzedawać.

Zaczęłam być nieufna.

Styl narracji

Nie wiem, kto zawinił – autor, tłumacz czy redaktor, ale coś, co w zamyśle miało być błyskotliwą czarną komedią, narracją bardziej przypomina potańcówkę na turnusie odchudzającym. Wszyscy bardzo się starają i pewnie się dobrze bawią, ale jest ciężko i męcząco.

Nie czytałam oryginału, ale po paru stronach z wersją polską gorączkowo zapragnęłam się z nim zapoznać. Podejrzewam, że czytało by mi się mniej karkołomnie. Absolutnie nie mówię, że polska wersja jest zła, ale spójrzcie na poniższy akapit:

„Nienawidził dzieciaków i ich matek, czujnie spoglądających za każdym kosmykiem przycinanych włosów i przez cały czas podpowiadających mu, co powinien zrobić. Nienawidził dzieciaków, bez przerwy wymachujących nogami, hałasujących i nie umiejących usiedzieć w spokoju nawet przez kilka sekund. Proste przycięcie włosów, za uszami wiercącego się dzieciaka, zajmowało mu zwykle prawie dwadzieścia minut. Ale nie mógł odmawiać przyjmowania takich klientów. Matki powinny same strzyc swoje dzieciaki, aż do ich pełnoletniości.”

Ileż dzieciaków na jeden akapit. Ileż imiesłowów! A wystarczyło użyć słowa „które” i od razu czytało by się to płynniej, bo ludzie nie mówią w ten sposób – nawet, jeśli są zdziadziałym fryzjerem z podupadającego zakładu fryzjerskiego. Autor wyraźnie lubuje się w przydawkach i wciska je gdzie popadnie, przez co zdanie, „nie miał nic do roboty, więc zaczepił jednego z czekających klientów” brzmi tutaj TAK:

„Częstą strategią chwilowo bezrobotnych fryzjerów jest bezlitosne wyciąganie z takiego grona jednostki, która złamie się pod wpływem poświęconej mu indywidualnej uwagi”. 

Nawet nie komentuję, że jednostka nagle zmienia płeć i jest „mu”. Panie redaktorze, jest pan zwycięzcą konkursów ortograficznych, do diaska!

Stron czterdzieści i cztery

…a ja czuję się znudzona i zniesmaczona. Zaczynam powoli podejrzewać, że z tą książką jest jak z powieściami Austin: czytanie mnie usypia, a adaptacje filmowe mogę oglądać bez końca. Widzicie, OGLĄDANIE brytyjskich kretynów może być zabawne. Przedzieranie się przez opisy ich beznadziejności, taniego seksizmu i taplanie w meandrach ich monologów wewnętrznych – to katorga. Szczególnie, że wszystkie postacie są wycięte według jednego szablonu z katalogu „Karykatury mężczyzn w średnim wieku”.

Uparcie sobie powtarzam, że książka po prostu jest stara. I jak to dobrze, że tani seksizm mimo wszystko się źle zestarzał. Że może za kolejne dziesięć stron coś się poprawi.

Nie poprawia się, ale miła wiadomość: mózg mi zdrętwiał, więc zaczynam czytać szybciej. To był błąd.

Smutne marzenia fryzjerów

Przez pierwsze sto stron powieści dowiadujemy się trzech rzeczy:
1. W mieście jest morderca i policja to kretyni
2. Główny bohater jest beznadziejnym papuciem, który nie potrafi nawet kryzysu wieku średniego przeżyć w sposób odrobinę bardziej interesujący niż 99% mężczyzn.
3. Kobiety nie mają mózgu tylko budyń, a jeśli już się sensowna trafi, to jest brzydka.

Mówimy o jednej trzeciej książki, a treści jest dokładnie tyle. Są długie dialogi i jeszcze dłuższe przemyślenia bohatera, który na zmianę nienawidzi swojej pracy i chce w niej brylować, a w rezultacie postanawia zabić dwójkę pozostałych pracowników.

Książkę ratują dialogi, które są fenomenalne. Szkoda, że autor postawił bardziej na opisy, a nie interakcje – książka byłaby naprawdę cudownie czarno-humorystyczna. A tak jest po prostu niemrawa jak zimny, brytyjski pudding i klei się do mózgu.

Był jeden żart. Autor budował go przez kilka stron. Paradoksalnie to był najlepszy kawałek książki, mimo tego, że podejrzewałam puentę – po prostu wyobraziłam sobie, co by było, gdyby porządny redaktor wywalił autorowi fragmenty, w których się on upewnia, że czytelnik na pewno pamięta to, co się zdarzyło parę stron wcześniej, kiedy zaczynał budować dowcip. Naprawdę, panie autorze, przeciętny człowiek pamięta takie rzeczy. Dowcipu nie zdradzę, bo mnie akurat rozśmieszył, niech inni też mają radochę.

Może film był lepszy.

Porzućcie wszelką nadzieję

Wybaczcie, ale jeśli jedna trzecia ksiązki jest dla mnie nużąca, to naprawdę nie mam ochoty na kontynuowanie znajomości. Niemniej bardzo mnie zainteresowało, jaka jest adaptacja, bo węszę spory potencjał.

Widzicie, sama historia nie jest zła, postacie są całkiem fajnie nakreślone, jest to tylko albo beznadziejnie napisane, albo niemrawo przetłumaczone i zredagowane. Nie dotarłam do głównego zwrotu akcji, który jest zapowiadany na okładce, więc wypowiedzieć się nie mogę, ale pomysł wydaje mi się całkiem zabawny. Szczególnie, że brytyjskie czarne komedie często się tym pomysłem bawią i wychodzi im to super.

Podsumowując – jeśli kogoś autentycznie bawią żałośni panowie w średnim wieku, wygłaszający farmazony o kobietach, to będzie przy tej książce chichotał cały czas. Nie oceniam, żarty z wąsatych januszów to osobna kategoria humoru. Nie moja, ale kimże ja jestem, żeby mówić, z czego się powinniśmy śmiać?

Książkę (prawie) przeczytałam dzięki księgarni Tak Czytam, której obsługa to skarb, bo obsługiwać taką marudę, jak ja, to sztuka. Wszystko wskazywało na to, że książka mnie zachwyci, więc ukłony dla Was!

[Szyszka]

8 Replies to “Legenda Barneya Thomsona – Douglas Lindsay”

  1. O, napisałaś coś, fajnie! Czuję się ostrzeżona!

    1. czuj się! Szkoda czasu na złe książki! 🙂

  2. Ja teraz przeczytałam”Pierwszy śnieg” Jo Nesbo….Rany, długie i nudne!

    1. Skandynawskie mnie męczą, bo są ponure i takie… wredne.
      A Pierwszy śnieg próbowałam, bo film mnie rozczarował, zrobiło mi się tak jakoś źle we wszystko… nie, nie potrafię.

      1. Teraz mam do przeczytania kryminał Jadowskiej o Ustce, druga część.

        1. A znasz Akunina?

          1. Znam, też mroczny, ale jakoś bardziej znośnie 😀

  3. […] u Szyszki z bloga Kawa z cynamonem – Legenda Barneya Thomsona – Douglas Lindsay, […]

Dodaj komentarz