Amerykańskie seriale kryminalne lubię z tego powodu, że podbijają mi ego – praktycznie zawsze zgaduję, kto jest mordercą. Robię to jednak wtedy, kiedy nie ma nic bardziej interesującego w fabule, albo nie przepadam za bohaterami (na przykład w „Kościach” dawno przestałam się nad tym zastanawiać, bo i serial traktuje zagadki marginalnie). Serial „Lie to me” kupił mnie praktycznie od razu, ale nie tematyką (o tym później), nie zagadkami, ale Timem Rothem, który powiedział do mnie „don’t worry, love”.
Pan Roth postanowił iść w ślady krajana, Hugh Laurie, więc startował do amerykańskiego serialu posługując się akcentem niebrytyjskim. Rolę dostał, ale reżyser usłyszał go mówiącego „po swojemu” i całkowicie zmienił koncept postaci, by pozwolić Timowi na brytyjskość. Moim zdaniem to strzał w dziesiątkę, bo akcent Tima jest z gatunku agresywnych, niegrzecznych Brytyjczyków, co to w zęby potrafią dać i nie boją się brudnej roboty. O, tak, Tim Roth nie jest grzecznym chłopcem – nawet jego uśmiech jest nieco agresywny, łobuzerski, a ramiona pokrywają mu tatuaże niekoniecznie z gatunku artystycznych.
To właśnie on tworzy serial. Partneruje mu delikatna, krucha Kelli Wiliams (która, jak wszystkie delikatne kobiety, jest silna jak trzcina). Razem ze swoim zespołem tworzą „Lightman Group”, czyli pozarządową firmę konsultingową dotyczącą… kłamstw. Ich zadanie polega na wykryciu, czy złapany typ kłamie, wyciąganiu sekretów od podejrzanych i udowadnianiu winy. Dodatkowo sprawdzają, czy żony milionerów nie próbują ich oszukać, w końcu z czegoś trzeba żyć.
Do serialu podchodziłam nieufnie, pewnie tak samo, jak człowiek zajmujący się badaniem mikrośladów z miejsca zbrodni podchodzi do seriali w stylu CSI. Moje „wewnętrzne ble” dodatkowo podsycał fakt, że oglądałam „Mentalistę”, który mnie niesamowicie irytował (niezależnie od niesamowitego uroku głównego bohatera). Podeszłam jak do jeża i zostałam bardzo mile zaskoczona. W serialu nie ma magii, jest nauka. W dodatku całkiem wiarygodnie oparta na badaniach doktora Paula Eckmana, który… bada emocje zawodowo. Mało tego – bohaterowie używają jego programu F.A.C.E., który trenuje umiejętność rozpoznawania tak zwanych mikroekspresji, czyli minimalnych skurczy mięśni, odpowiednich dla danej emocji. Sam Eckman chwali serial, dodając, że pewne przekłamania są konieczne, aby uczynić serial atrakcyjnym (na przykład wydłużenie czasu trwania ekspresji tak, by zauważył je również widz).
Sam serial żywo przypomina mi zajęcia z psychologii, kiedy śmialiśmy się, że Eckman wyodrębnił setki wyrazów twarzy, a co za tym idzie – setki emocji, co wydaje się czystą przesadą. Zachęcałyśmy się, żeby wykładowcy na egzaminie pokazać uśmiech „Eckman numer pięć”, równocześnie z fascynacją ucząc się o mimowolnych ruchach mięśni wokół oka, które są najtrudniejsze do kontrolowania. Pochłaniałyśmy wiedzę, błyskawicznie o niej zapominając po każdym kolokwium… aż do dnia, w którym przypomniała się w postaci zgrabnego serialu.
Fascynująca postać Lightmana, który swój talent rozpoznawania emocji szlifował w niekoniecznie uczciwy sposób, jest wiarygodna. Widzimy człowieka, który błyskawicznie rozpoznaje kłamstwo, widzi każdą najmniejszą emocją, sam za to doskonale kłamie. Talent okupiony jest wysoką ceną – Lightman zdaje się być nieczuły i brutalny, krzywdzi ludzi albo nadmierną szczerością, albo brutalną obojętnością. Niewysoki, lekko wymiętolony facet krąży nerwowo po korytarzach, z trudem przychodzi mu niewtrącanie się w cudze sprawy. Nie jest typowym naukowcem, raczej wściekle inteligentnym typem, który drogę na szczyt wypracował sobie kopniakami.
Przeciwwagą dla niego jest Gillian Foster, doktor psychologii, która oprócz rozpoznawania emocji potrafi je zrozumieć. Jej łagodność i kruchość łamie podejrzanych równie szybko i skutecznie, jak warczenie Lightmana. Wydaje się być z innej epoki – tej, w której kobiety przede wszystkim słuchają (i robią w kuchni kanapki), tym bardziej zaskakujące są pazurki, które pokazuje. W drużynie mamy jeszcze egzotyczną Rię Torres, która posiada naturalny talent rozpoznawania emocji. Lightman zgarnął ją… z lotniska, gdzie wyłapywała szmuglerów i szemranych pasażerów opierając się głównie na swoim instynkcie. Ostatnią osobą jest Eli Loker, którego nie lubię, więc nie będę go opisywać, bo tak.
Serial na szczęście nie opiera się na prostym „o, on kłamie, zamknąć go”. Ustalenie, ze ktoś rozmija się z prawdą to kwestia minut, ważniejsze jest pytanie „dlaczego?”. To właśnie dochodzenie do prawdy jest najtrudniejsze. Muszę przyznać, że choć serial stosuje uproszczenia, jest pięknym przykładem na użycie nauki w życiu codziennym. Jak dla mnie bomba. Niestety – nie dla wszystkich, bo serial został zarzucony po trzech sezonach – widocznie dla stacji Fox fakt, że wygrał w dwóch głównych kategoriach People’s Choice Awards nie był wstanie przebić tego, że ostatni odcinek oglądało „zaledwie” 6 milionów ludzi… (no dobra, to dwa razy mniej, niż finał sezonu pierwszego, ale kurde, no!). Jestem protestującą Szyszką. Mnie się podoba. Więcej kłamstw!
Nie mówiąc już o tym, że kolana miękną przy „don’t worry, love”, rzucanym niedbale od czasu do czasu…
W mojej osobistej opinii serial ma jeden z piękniejszych motywów tytułowych. Obejrzyjcie, może też Wam się zrobi pogodnie. Miłego dnia, moje drogie kłamczuszki!
Magia kłamstwa (Lie to me), 2009-2011
wyst. Tim Roth, Kelli Wiliams
Eckman swego czasu, nie wiem czy nadal, pisał bloga, w którym robił wyjaśnienia do każdego odcinka serialu, co było prawie prawdziwe, a co podkoloryzowano na potrzeby widza 🙂
bardzo lubię Tima Rotha w tej roli 🙂
dałam w recenzji linka do Eckmana 😀 a bawienie się tym F.A.C.E.’m to genialna sprawa, mam 80% trafień, trzeba poćwiczyć. Samego Paula darzę niezwykła sympatią, a i blog był bardzo pouczający.
poza tym chciałabym wiedzieć kto wykonuje i jaki ma tytuł kawałek użyty w czołówce serialu.
Ryan Star – Brand New Day 😀
Widziałem kilka odcinków ale w zasadzie tylko dla pana Rotha, którego wielką sympatią darzę już od czasów wczesnego Tarantino. Zawsze świetnie grał twarzą i głosem, tyle że wtedy zazwyczaj robił za chłopca. A teraz strasznie fajnie się postarza 😉
Może wydać się to dziwne, ale uwielbiam tę scenę:
http://www.youtube.com/watch?v=kaZ8WR2DdjQ
oh, nie tylko Ty uwielbiasz 😀 Wściekłe pieski to jedno, ale Cztery pokoje rządzą!
Cztery pokoje jak i Wściekłe psy to jedne z najlepszych filmów jakie widziałem. Tim Roth wymiata:)
Rotha bardzo lubię, „Lie to me” pierwszy sezon szalenie mi się podobał, ale potem jak ręką odjął, przestałam oglądać. Zaczął mnie nużyć.
a mnie się właśnie wydaje, zę drugi sezon jest smaczniejszy – Lightman odkrywa swoje niegrzeczne dno! Odcinek z Afganistanem mnie wbił w fotel.