Potworny regiment – Terry Pratchett

Są książki, które z łatwością wciągają w inny świat, od niechcenia zaciągając nas w inny wymiar. Dla każdego owa magia jest inna: jedni wędrują umysłem w brudne uliczki występku i zbrodni, inni opalają twarz pod słońcem Toskanii, inni potrzebują przymrużenia oka. Dla mnie takim teleportem są książki Pratchetta. Owszem, nie wszystkie, wolę te z „głównych nurtów” czyli o wiedźmach, Vimesie czy Śmierci, ale czasem i te poboczne mają w sobie to magicznie „coś”. A dzieje owego bardzo specyficznego regimentu trafiły w dziesiątkę.

Wyobraźcie sobie taki obrazek: ciemność pokoju rozjaśniana jest jedynie przez parę chwiejnych płomyków świec. W kącie pokoju, na materacu siedzi postać, owinięta dwoma kocami. Postać zatopiona jest w książce, która nie grzeszy nowością. Atmosferę tajemnicy i mistycyzmu psuje jedynie fakt, że postać od czasu do czasu sięga na talerzyk, z którego podnosi plaster żółtego sera, który smaży z roztargnieniem w płomyku świeczki.

Pratchett? Nie. Zaczytana Szyszka.

Książka ujęła mnie przede wszystkim niesamowicie realistycznymi postaciami, które zdają się praktycznie wyłazić z kartek. Oto mamy Polly, która żyje w kraju uwikłanym w wojnę. Którąś tam z kolei, bo Borogaviańczycy nie posiadają praktycznie nic oprócz dumy i uporu, jednak w przeciwieństwie do podobnych im Lancrańczyków czy mieszkańców stolicy, oni lubią innym pokazywać, jak bardzo są dumni i uparci. Dodajmy do tego jeszcze paranoicznego boga, który zsyła przykazania zwane Obrzydliwościami i księżną, która sprawuje władzę, choć nikt jej nie widział od dobrych…no, wielu lat. Polly nie może przejąć rodzinnej gospody, bo było by to Obrzydliwością. Poza tym wojna zabrała jej brata. Dziewczyna postanawia wdziać męski strój i zaciągnąć się do wojska (co również jest Obrzydliwością), by go odnaleźć. Trafia do Piersi i Tyłków, zwanych Serożercami i tak zaczyna się przygoda z niezwykłym regimentem.

Oddział wydaje się być zbieraniną najprzeróżniejszych „odpadów” społecznych, mamy więc omszałego trolla, wampira opętanego kawą (zamiast krwi. Cóż, rozumiem go w pewnym sensie), rubasznego i chytrego sierżanta, który służy w wojsku dłużej, niż pozwala na to matematyka i porucznika, który nie potrafi się sam ogolić, ale doskonale zna się na sekarach. Każda z osób kryje tajemnicę, a razem stanowią mieszankę, która może rozsadzić świat. No, może nie tyle świat, co najbliższą okolicę. O ile okolica będzie tak miła i stanie w pobliżu.

Okazjonalnie pojawia się wymiętolony (były) sierżant Vimes, który pełni rolę marginalną i nieco… deux et machina. Nadaje on historii pewien specyficzny klimat, a jego obecność sugeruje, że zakończenie będzie wściekle inteligentne i zaskakujące. I słusznie sugeruje, bo im dalej w pole bitewne, tym bardziej wszystko staje na głowie. W dodatku Polly odkrywa, że bycie mężczyzną polega przede wszystkim na słuchaniu tego, co mówią własne skarpety – naturalnie nie te, które się ma na nogach, ale te, które są wepchnięte w spodnie jako… te… prerogatywy.

Książka, oprócz specyficznego humoru, który znamy z innych części o Świecie Dysku, niesie za sobą poważny ładunek rozważań na temat kobiecości i męskości, wojny jako takiej i religii. Po raz kolejny przekonujemy się, że Pratchett to nie tylko przenikliwy obserwator używający  prześmiewczego sposobu narracji, ale również filozof i badacz. Nie ma kobiet i mężczyzn, są tylko ludzie obdarzeni innymi cechami i przymiotami, z czego część, nie ukrywajmy, to cechy płciowe, ale najgorszą zbrodnią jest bezmyślność, tchórzostwo i głupota. Szczególnie taka, która sprawia, że para skarpetek w spodniach wystarczy, by diametralnie zmienić sposób myślenia o człowieku.

Pratchett wielokrotnie porszał sprawę płci, ale nie była ona dotąd osią fabuły, raczej dodatkiem, jak choćby sprawa podkreślania przez krasnoludy cech płciowych czy równoumagicznienie praw wiedźm i magów. Przyznam, że książka zachwyciła mnie rozsądkiem, delikatnością i taką jakąś życiową mądrością. Pratchett nie pali staników w jednym rzędzie z feministkami, tylko logicznie stwierdza, że na taki protest mogą sobie pozwolić baby o małym biuście, bo im i tak nie jest potrzebny. Lepiej jest stanik założyć i robić swoje (bez ryzyka, że coś się będzie człowiekowi o brzuch obijać).

Nie mogłam się oderwać, wsiąknęłam na pół doby w lasy borogaviańskie, gdzie zamiast szylinga dostaje się kawałek tekturki, kawa spada z nieba, a zapach buraków jest Obrzydliwością. Zatraciłam się w kraju, który jest dumny i waleczny wbrew rozsądkowi i logice, który może być dumny jedynie z tego, że jest dumny, bo nie posiada nic więcej. Taki… mały, biedny kuzyn Polski, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Lubię mądre książki, a ta na pewno do nich należy.

Terry Pratchett: Potworny regiment
wyd. Prószyński i spółka, Warszawa 2008

3 Replies to “Potworny regiment – Terry Pratchett”

  1. skomentuję krótko: też lubię.
    i nie wiedzieć czemu zapragnęłam sera 🙂

    1. ser smażony na świeczce ma w sobie pewien urok, zapewniam. Jest ryzyko, jest zabawa!

  2. Feminizm, szowinizm, męskość, kobiecość, wojna, pokój….
    To wszystko tylko słowa. Książka pokazuje, ze prawdziwa opowieść jest ponad wszelkimi kategoriami
    Ja nie lubię, JA TO UWIELBIAM

Dodaj komentarz