Podobno największym komplementem dla książki jest to, że pamięta się ją po latach. Ta recenzja będzie swego rodzaju eksperymentem myślowym – nie pokażę Wam okładki, tylko autora, bo to była jedyna informacja, którą uznałam za uczciwe wygooglować i Wam podać. Cała reszta będzie czystą radością z przypominania sobie książki. Poza tym Louis de Bernieres tak uroczo tu wygląda, że nie mogłam się powstrzymać. Z cicikiem!
Zacznijmy od tego, żę dawno, dawno temu, kiedy Szyszka na studia chodziła, wykładał tam taki jeden smutny palant z Anglii. O dziwo, mimo całej swej palantowości (która urasta z każdą informacją o nim) zdarzyło mu się raz jeden coś pozytywnego do mojego życia wnieść, a była nią książka „Mandolina kapitana Corellego”.
W dodatku wniósł całkowicie przypadkiem (gdybym ówczas wiedziała, że to jego pomysł, to by książką dostał z plaskacza przez salę w Tequili), książkę przywlokła Marzenka i czytała z natchnionym zaparciem. Duchowym. Po jakimś czasie zrobiło się z tego zaparcie umysłowe, bo książka wyraźnie jej nie podchodziła. Ja za to raz nieopatrznie ją wzięłam do ręki i przeczytałam w dwa dni.
Otóż co my tu mamy? Włoskiego okupanta na małej, greckiej wyspie. Jest druga wojna światowa. Włoski oddział jest specyficzny, bo to sami muzycy, którzy co rano ćwiczą koncerty… w latrynie. Włosi grzecznie pozwalają sobie raz na tydzień odbijać jeden budynek w mieście, po czym ów budynek odbijają partyzantom, bo przecież trzeba władzom wojskowym jakiś progres wykazać. Atmosfera lekkiego absurdu i groteski wyczarowana jest postacią tytułowego kapitana Corellego, który na wojnie znalazł się chyba przypadkiem i uważa ja za zło konieczne.
Utwór stoi genialnymi scenami. Zaczyna się niewinnie, od czyszczenia ucha staruszkowi przez jedynego doktora na wyspie. Scena rozwija się powoli, by wywołać na koniec najmarniej uśmiech, o ile nie głośne parsknięcie (kto by przypuszczał, że z odzyskania słuchu mogą wyniknąć takie kłopoty). Dialogi Pelagii i Corellego powalają. Nieco dziki nastrój przywodzi na myśl „Paragraf 22”, ale brak tu tego przerażającego drugiego dna, które wyłazi spomiędzy linijek.
A może jednak jest? Oprócz scen ironiczno-zabawnych mamy drugie oblicze wojny, którego doświadcza młodzieńcza miłość Pelagii, którego imienia nie pomnę. Może być Marco, ale jak obiecałam, nie będę sprawdzać (jednak tego, że miał imię na M jestem pewna). Sęk w tym, że Marco przebywa na froncie w okropnych warunkach i jedyne, o czym marzy, to jego słodka Pelagia. I kiedy wraca do domu nie potrafi znieść obecności swojej ukochanej, bo jest ona żywym człowiekiem, który się zmienił. Tak więc Marco wraca w góry, do swojej wyśnionej Pelagii, do tej, którą pokochał. Scena jego powrotu i szczegółowy opis zabiegów leczniczych, jakim poddała go Pelagia jest jedną z mocniejszych scen w książce. Och, i czytanie listów…
Pamiętam też dziwne zakończenie, które jakby nie pasowało do całości. Siedzę sobie i wpadają mi do głowy coraz to nowe fragmenty, jak choćby scena ze świnią, która pokazuje, jak bardzo można zniszczyć ideały drugiego człowieka. Ostateczne użycie mandoliny. Pelagia-Penelopa stojąca na ścieżce do miasta. Obrazy, obrazy, obrazy. Wszystkie zgrabnie wydziergane słowem, jak zręczny tatuaż albo koronkowy obrus.
A najlepszym dowodem na to, że to jest dobra książka jest to, że po tylu latach pamiętam imię głównej bohaterki. Ja, która książkę czytaną przed tygodniem musi wziąć do ręki, by sobie imiona bohaterów przypomnieć (Miranda świadkiem). W dodatku imię kobiety, baby umykają mi dzikim galopem, muszą się bardzo postarać, żeby być zapamiętane. Choć w pierwszej chwili zrobiłam z niej Penelopę…
Warto? Marzenka mówi, że nie, ale pewnie prawdziwe jej walory można dostrzec tylko przy czytaniu w oryginale. Ja za diabła nie pamiętam, w jakim języku ją czytałam (choć podejrzewam polski), nie pamiętam nawet okładki. Grunt, że Marzenka psinco się zna na kapitanie Corellim (i na smutnych palantach, dodajmy). Książka jest warta przestrzeni, którą zajmuje w mojej pamięci.
Louis de Bernieres, Mandolina kapitana Corellego
wydawnictwo, rok i miejsce wydania – tajemnica 😀
Świetny pomysł na recenzję-wspomnienie. 😉 Aż sama przypomniałam sobie kilka takich książek, które gdzieś i kiedyś, zmieniły mnie na zawsze. 🙂
(Jako nowa czytelniczka jestem trochę nieobeznana, dlatego pozwolę sobie zapytać co znaczy „z cicikiem”?)
Ciciki, moja droga, to koty, ale mogą być również każdym kłaczkiem, pierdołką, strzępkiem i innym puchatym cosiem, jaki sobie zamarzysz 😀
O, dziękować za odpowiedź. Bardzo pocieszne i sympatyczne te ciciki. 🙂
A recenzja wspominkowa natchnęła mnie do własnych poszukiwania staroci literackich i blogowego ich opisywania. Świetna zabawa. 😀
On go złapał za ogon! Bezczelny…
A tak trochę bardziej a propos, to „Mandolina…” jest już u mnie od jakiegoś czasu na liście „kiedyś przeczytam” i właśnie sprawiłaś, że przeskoczyła kilka pozycji do przodu. Dzięki za to!