Amsterdam jest fascynujący, ale i niebezpieczny. Zamieszkujący go ludzie są mili, ale dwulicowi. Bogate domy kryją w sobie wiele tajemnic. A Miniaturzystka nie jest tym, za kogo ją wzięłam.
Spodziewałam się, sama nie wiem dlaczego, jakiegoś historycznego romansidła z intrygującym wątkiem tworzenia miniaturowych domków, mebelków, ludzików. Może taki pomysł podsunął mi fragment opisu z tyłu książki głoszący, iż nasza bohaterka wyszła za mąż z rozsądku, za prawie nieznanego jej mężczyznę, który właściwie nie poświęca jej wiele uwagi. Jakoś tak założyłam, że w związku z tym dziewczę będzie szukało Prawdziwej Miłości wśród innych bohaterów powieści, przeżywając wewnętrzne rozterki, rozdarcia i inne traumy…
Wyobraźcie sobie jak bardzo ucieszył mnie fakt, że byłam w błędzie!
To był chyba deszczowy, poniedziałkowy wieczór. Nakarmiony kot rozwalił się na kanapie, by zażyć należnego mu odpoczynku. Żaden ważny mail nie pozostał już bez odpowiedzi, więc komputer tylko cicho szumiał sobie w tle. Herbata – czarna z cytrusową nutką, doprawiona imbirem i miodem – leniwie parowała w półlitrowym kubeczku. Obowiązkowa o tej (i o każdej innej) porze roku czekolada czekała już połamana na kosteczki, żeby można było się nią częstować, nie odrywając się od lektury. Trzeba było jeszcze tylko trochę przesunąć kota, poczekać, aż wygodnie usadowi się dokładnie na linii książka – moje oczy, przesunąć go raz jeszcze i można było zabierać się do czytania.
Pierwsze wrażenie było małym zgrzytem, bo historia jest opowiadana w czasie teraźniejszym. Osobiście nie lubię tej formy, ale po pewnym czasie byłam w stanie się do niej przyzwyczaić. Zwłaszcza, że słowa Autorki przyjemnie, niemalże niezauważalnie wciągały mnie w świat powieści. Pojawiła się Nella, główna bohaterka. Przez pierwsze kilkanaście stron czytałam ostrożnie, z lekką obawą, bo zwykle ciężko mi się dogadać z postaciami kobiecymi. Nieważne, czy to serial, film, czy książka. Ale tutaj szybko polubiłam Nellę i ta sympatia utrzymała się aż do końca książki.
Kot, herbata, czekolada, cichy szum komputera… Wszystko to tworzyło mi rozleniwiający podkład pod czytanie leniwie płynącej historii. Mijała dwudziesta, pięćdziesiąta, setna strona, a w książce nie działo się prawie nic. Nella pojawiła się w swoim nowym domu, w domu swojego męża, poznawała kolejne pokoje, wyjrzała na miasto… Nie działo się nic, a jednak sto stron przemknęło niezauważenie. Nie zorientowałam się nawet, kiedy już po uszy byłam zanurzona w opowieściach o ludziach, zwyczajach, o prawach rządzących miastem, o sklepie ze słodyczami i o domku dla lalek. Gdy to zrozumiałam, szybko doszłam do wniosku, że nie mam nic przeciwko takiemu zabiegowi. Może tak być nawet do końca książki – ciekawie, przyjemnie, spokojnie…
I w tym momencie dostałam w łeb.
Nie, nie od kota, choć i on się do tego przymierzał, ale od historii. Czytałam kolejne zdania tej sceny szeroko otwartymi oczami. Ale że… jak to? To tak… serio? Ale… co ja czytam? No dobrze, to wyjaśniałoby… wcześniejsze… no tak. W porządku. Już jestem spokojna. Życie płynie dalej. Jakoś to będzie, tak? Tak. Dobrze. Czytam dalej. Dalej… wszystko zdaje się jakoś uspokajać. Wracamy do domu, również do tego dla lalek. Staramy się nie myśleć za dużo o tym, co się stało…
Nic z tego. Po chwili pozornego spokoju zaczyna się dziać tyle, że brakuje mi już kolejnych zdziwień. Ale jak to? Ale skąd…? Ale przecież… Do tego doszło kilka słów, których raczej nie wypada mi powtarzać publicznie. Oj, nie tego się spodziewałam… Oj, jak mi się to podobało!
Czytany ostatnio Monument 14 przyzwyczaił mnie do ciągłej akcji, do atmosfery niebezpieczeństwa, wiecznego zagrożenia. Miniaturzystka utuliła te lęki, ukołysała, zabrała mnie na spokojny spacer po historycznym Amsterdamie… tylko po to, by w pewnej chwili bez uprzedzenia wrzucić mnie do lodowatej rzeki. I radź sobie z tym, czytelniku!
Poradziłam sobie, a przynajmniej tak sądzę. Miniaturzystka, już przeczytana, dumnie stoi na mojej półce, zdradziecka i piękna. Postoi sobie jeszcze trochę, powdzięczy się, poczeka, aż ktoś mnie odwiedzi. Jakiś nieświadomy zagrożenia czytelnik, który spojrzy na okładkę, zachwyci się nią, poczuje chęć przeczytania magicznej, historycznej powieści… A ja mu ją pożyczę. I będę czekać na telefon, w którym usłyszę: „ale jak to?!”. I będę się uśmiechać w poczuciu dobrze spełnionej misji, bo oto kolejna osoba przeczytała świetną książkę.
Jessie Burton Miniaturzystka, Wydawnictwo Literackie 2014
Zdecydowanie to była bardzo zaskakująca lektura! Tak jak Ty spodziewałam się mieszanki romansu i tajemnicy, a dostałam… no właśnie… dostałam powieść historyczno-obyczajową z intensywnym wątkiem społecznym! Niesamowite wrażenie i doskonała powieść <3
Taaak, takie zaskoczenia tygryski lubią najbardziej 😉
Piękna okładka! Fabuła świetna, lubię taką, więc tę książkę na pewno przeczytam 😉
Skoro Tobie też ta okładka tak bardzo przypadła do gustu, to spróbuj zajrzeć do pobliskich Matrasów – skądinąd wiem, że przynajmniej w niektórych z nich będzie można sobie obejrzeć okładkę „Miniaturzystki” przerobioną na kartonowy domek dla lalek 😀 Sama jeszcze tego nie widziałam, ale być może po znajomości zdobędę chociaż zdjęcie 😉
Natchnelas mnie Szyszko, wlasnie pedze do biblioteki. Nie moge sie doczekac az zagladne w swiat Miniaturzystki. 🙂 dziekuje
Polecam się, choć Szyszką nie jestem 😉