Dzisiejszy wpis będzie stał w pewnej opozycji do stwierdzenia „nie oceniaj książki po okładce”. Będę z ogromną przyjemnością właśnie oceniać książki – ale nie całościowo, a jedynie jako przedmioty.
Na początek krótki disclaimer: jestem sroką okładkową. Tak, zdarza mi się kupić książkę dla okładki, albo sięgnąć tylko po ebuka, jeśli książka jest paskudnie wydana (jak chociażby „Zawsze mieszkałyśmy w zamku” – losie, ta książka tak bardzo zasługuje na piękne wydanie!). Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że piękna okładka nie jest jednoznaczna ze świetną treścią… Więc w tym wpisie nie będę się zajmować treścią, jedynie oprawą. Wypuszczam zatem srokę z klatki i przyznaję się, jakie są moje książkowe fetysze 🙂
Piękne okładki
Zacznę może tak bardzo ogólnikowo. Czym jest “piękna okładka”? Dokładnie tym, co Wam się podoba 😉 Oczywiście, że wszystko zależy od gustu, ale wbrew popularnemu powiedzeniu większość naszych dyskusji to rozmowy o gustach właśnie. A te są tak cudownie różne! Z pewnością macie jedną bądź kilka takich książek, na widok których Wasze serduszko zabiło ciut mocniej, bo ich okładka dokładnie trafiła w Wasz gust, prawda? Ja mam takich wiele, ale od niedawna prym wiedzie Neil Gaiman (przypadkowo również mój ulubiony Autor) w wydaniu z okładkami od Dark Crayon. Dla mnie są najpiękniejsze na świecie 🙂
Miziaste okładki
Czy jest na sali ktoś, kto choć raz w życiu nie pogłaskał książki? Ale tak… naprawdę pogłaskał. Wiecie, bierzecie książkę do ręki, przytulacie ją lekko do siebie, by przypadkiem nie spadła, a potem delikatnie, czule przesuwacie opuszkami palców po jej okładce…
…i wyczuwacie pod palcami fakturę! Jakiś nietypowy, chropowaty w dotyku lakier na okładce, albo wypukłe litery nazwiska Autora, albo widoczne tylko pod światło drobne szlaczki! Ooooch, taaaak, proszę o więcej 😀
Mam parę tak wydanych tytułów, ale i tak najcieplej wspominam jedno z wydań trylogii Pilipiuka (Kuzynki + Księżniczka + Dziedziczki), które miało na okładce czarne futerko. Nie były to moje książki, tylko Szyszki – miziałam je tak radośnie, że Szyszka musiała mi je w końcu zabrać, bo wymiziałabym całe futerko…
Widoczne numery tomów serii
Z tym jest jak z odblaskami montowanymi na krawędziach jezdni poza terenem zabudowanym – pomysł absolutnie genialny, ale – ku mojemu kompletnemu niezrozumieniu – prawie nikt z niego nie korzysta. Odblaski w (prawie) każdą pogodę pomagają dostrzec krawędzie pasa i uniknąć zjechania do rowu. Numery tomów serii na okładkach pomagają ogarnąć się z kolejnością czytania i zapobiegają przypadkowemu przeczytaniu spojlerów, gdy niechcący weźmie się do ręki nie pierwszy, a na przykład trzeci tom. Więc dlaczego. DLACZEGO. Dlaczego tak rzadko te numery trafiają w widoczne miejsca? Przecież w znakomitej większości przypadków już od początku wiadomo, że to nie będzie pojedyncza książka, a seria. Więc jaki problem dorzucić tę małą, maleńką cyferkę? Jeśli nie na grzbiecie, to chociaż przed opisem z tyłu książki. Kocham, absolutnie kocham osoby, które w tych niewielu przypadkach podjęły decyzję o dodaniu numerków. Dziękuję Wam za to serdecznie i proszę tak częściej!
Grzbiety serii stanowiące całość
Tutaj muszę posiłkować się zdjęciem, które nie do końca oddaje to, o co mi chodzi w tym punkcie… Ale już wyjaśniam. Bardzo lubię, gdy grzbiety książek z serii pasują do siebie – napisy i ozdobniki układają się równiutko, a kolory są takie same lub współgrają ze sobą. To już jest piękne. Ale gdyby do tego jeszcze dodać taki jeden myk… Mianowicie: grzbiety książek tworzą większy obraz. Na pewno widzieliście jedno z wydań Harry’ego Pottera, w którym grzbiety poszczególnych tomów wspólnie przedstawiają widok na Hogwart. O tak, o tym właśnie mówię, tego mi trzeba na półce 😀
Ozdobniki przy numerach rozdziałów
Niby taka drobnostka, a jak cieszy! Nie dość, że taki zabieg poprawia czytelność, wyraźnie oddzielając jeden rozdział od drugiego, to jeszcze da się tę przestrzeń wykorzystać, by poprawić też estetykę wydania. Na dowód przedstawiam porównanie – pobawiłam się w Fotoszopie i sprawdziłam, co by było, gdyby ACoTaR nie miał tych ciernistych szlaczków przy numerkach 😉
Ilustracje w środku
Uczciwie uprzedzam, że będę prychać na każdego, kto mi powie, że książki z obrazkami są tylko dla dzieci. No bo mangi, heloł! Niektóre z nich są tak bardzo NIE dla dzieci, że nawet ja się przy nich rumienię. Ale zostańmy przy „zwykłych” książkach, składających się głównie z tekstu – jak ja uwielbiam, gdy tu i ówdzie są do tego dorzucone ilustracje! Swego czasu prym w tym temacie wiodła Fabryka Słów, a w każdym razie ja kojarzę wydawane przez nią książki właśnie z tym, że znajdowały się w nich ilustracje i to takie na całą stronę. Z tego, co widzę po Waszych bookstagramach, ten zwyczaj na szczęście wciąż jest żywy 😉 A moje ulubione ilustracje na tę chwilę? Zdecydowanie te z książek Moersa 🙂
Mapy
Tutaj nie ma co się rozwodzić – absolutnie kocham, gdy książka zaczyna się od mapy. Mapy są piękne i intrygujące. Dajcie mi więcej map w książkach! 😀
Nietypowe zabiegi
Do niedawna jedynym nietypowym zabiegiem wydawniczym, jaki mi przychodził na myśl, była specyficzna numeracja rozdziałów w „Dziwnym przypadku psa nocną porą” – uzasadniona przez postać głównego bohatera. A potem pojawiło się „Illuminae”… O. Mój. Borze. Zielony. To jest ta książka, której absolutnie nie mogę czytać na czytniku, muszę ją mieć w rękach, MUSZĘ! Tak sobie jęczałam, oglądając oryginalne wydanie i patrząc, ile galeonów trzeba za nie dać, aż z pomocą nie przyszło wydawnictwo Moondrive (Otwarte). Polskie wydanie jest równie dzikie, co oryginalne, a półprzezroczysta obwoluta to tylko początek atrakcji. Co znajduje się w środku? Przekreślenia, wymazania, wykresy, rysunki, szkice, wycinki z gazet, TYLE DOBREGO! „Illuminae” co prawda wciąż czeka w kolejce – najpewniej do chwili, w której będę miała w rękach jego kontynuację – ale już wiem, że czytanie takiej książki będzie ogromną frajdą 😀
A jak się mają Wasze fetysze – podobne do moich? Dodacie do listy jeszcze jakiś? 😀
I have a dream: „Zawsze mieszkaliśmy…” w Uczcie Wyobraźni.
O mój lisie… Your dream is now also my dream, sister! 😀
Co do grzbietów stanowiących całość, chyba najlepszym przykładem jest seria Dragon Ball, gdzie z grzbietów układa się piękny smok z bohaterami <3
Książki z obrazkami? Light Novele świetnie do tego pasują <3 Czasami obrazki w środku są cudowne <3
Jeśli o mnie chodzi to uwielbiam okładki z takim jakby delikatnym meszkiem, są wtedy tak bardzo miziaste *_*
Aaa, wybacz późną odpowiedź, pomyliło mi się, że już Ci odpisałam, a to tylko na IG było 😉
Musiałam sobie wyguglować DB, ale widzę, że większość wydań tej mangi ma eleganckie, spójne rysunki na grzbietach 🙂 A widzisz, light novelek jeszcze nie miałam w łapach, ale podsunęłaś mi kolejny powód, by to zmienić 😀
O ten właśnie meszek był na jednym z wydań Pilipuka! Jakiż on był miziasty, o matuchno…
Wąchanie też bywa fajne. 🙂
Powiedziałabym nawet, że jest super fajne 😀
Cóż mogę powiedzieć – Twoje fetysze to również moje fetysze. 🙂
Dlatego obecnie cierpię katusze z Gaimanem, bo mam część książek w nowym część w starym wydaniu. Oba mi się podobają, ale seria na półce… 😉
Taaak, znam ten ból… A jeszcze teraz MAG potwierdził, że wyda też zbiory opowiadań w okładkach Dark Crayona. Co samo w sobie jest przefantastyczne, ale to będzie już trzeci egzemplarz tej samej książki na półce xD
A ja nie znoszę okładek tworzących całość na półce 😛 Taki fetysz
Co do pozostałych punktów, to się zgadzam
:O zaskakujący fetysz, przyznaję 😀