Na pewno wiele razy czytaliście gdzieś opinię, że dana książka miała “to coś”, lub nie miała „tego czegoś”. Czym więc jest to sławne „coś”? Czasami naprawdę ciężko to wyrazić, bywa, że jest to tylko wrażenie… Ale czasami można też dokładnie wskazać, co sprawiło, że dana książka tak nam się (nie) podobała.
Nie przeglądałam swoich starszych wpisów, ale jestem pewna, że w którymś (jeśli nie w wielu) użyłam tego magicznego sformułowania:
Niedawno opowiadałam Wam o swoich książkowych fetyszach, skupiając się jedynie na warstwie zewnętrznej – na okładkach książek i sposobie ich wydania. W tym wpisie z kolei zupełnie porzucam kwestie estetyczne i zajmę się tylko treścią – opowiem Wam, jakich składników potrzebuję, by książka miała duże szansa zostać moją ulubioną 🙂
Ciekawy główny bohater / bohaterka
Niby nie jest to żadne odkrycie, prawda? No właśnie dla mnie jest 😀 Bo widzicie, dotarło to do mnie dopiero niedawno, podczas lektury pewnego artykułu o młodzieżówkach. Jego Autorka zasugerowała w nim, że bohaterki młodzieżówek są zwykle tak zupełnie nijakie, by jak najwięcej dziewczyn mogło się z nimi identyfikować.
Nie wiem, może to kwestia tego, że nastolatką nie jestem już od dobrych kilku lat, ale… Ja nie chcę się identyfikować z postaciami z książek. Ja sięgam po książki po to, by oderwać się od rzeczywistości. Nie potrzebuję więc, by bohaterka miała te same problemy, co ja. Raz, że to byłoby strasznie nudne, a dwa, że wykluczałoby chociażby umiejętność miotania ognistymi kulami przez bohaterkę. A powiedzmy sobie szczerze, miotanie ognistymi kulami jest zawsze spoko.
I chyba właśnie dlatego tak bardzo irytują mnie wszystkie te młodzieżówkowe panny, które posiadają jakieś cechy charakteru tylko na papierze. Może właśnie dlatego czytam dalej „Szklany tron”, choć wciąż nie lubię Celaeny – ale ona przynajmniej żyje w tych książkach. I jeszcze długo po zakończeniu tej serii będę pamiętać, jaki Celaena miała charakterek, podczas gdy o takiej Julii nie umiem powiedzieć już absolutnie nic.
Intrygujący złoczyńca
Po przykład do tego punktu sięgnę od razu po klasykę, czyli po Harry’ego Pottera. To znaczy oczywiście nie po samego Harry’ego, ale też nie po Voldemorta. Nawet nie po Snape’a. O nie, do tego przykładu potrzebuję pani profesor Dolores Umbridge. Oooch, jaka to była dobra zła postać… Wiecznie uśmiechnięta i bardzo z siebie zadowolona. Mająca władzę i korzystająca z niej jak tylko mogła. Znęcająca się nad uczniami w sposób, który nie był łatwy do wykrycia. I co jej mogli zrobić? No nic. Bo przecież wszystko to było zatwierdzone przez Ministerstwo Magii. Była nieprzewidywalna – oczywiście byliśmy pewni, że zaraz zrobi coś parszywego, ale nie domyślaliśmy się, jak bardzo. W chwili, gdy wkraczała na scenę, już czuło się niepokój. Co tym razem wymyśliła? Bo na pewno coś wymyśliła. Zaraz dowali następnym rozporządzeniem, na pewno! Tylko w kogo i jak ono uderzy?
Poważnie, Voldemort przy niej to płotka. Jest zły, chce zabić wszystkich i stworzyć swój kult. Meh. Nawet nie ma nosa. A Umbridge ma różowe talerze z kotkami. Szach-mat!
Dalszy plan ma głos
Zapewne nie jest już dla Was tajemnicą, że uwielbiam „Dwór mgieł i furii”. Nie powiedziałabym, że uwielbiam całą serię, bo do pierwszego tomu mam mnóstwo zastrzeżeń, do trzeciego też trochę… Ale o tym innym razem. Dlaczego teraz przywołuję tu ACoMaF? Przez jego drugo-, a właściwie i trzecioplanowe postacie. Będzie bez spojlerów 😉
W drugiej i trzeciej części Dworów da się zauważyć taki podział: mamy parę głównych bohaterów (ona jest narratorką), których traktuję jako pierwszy plan. Drugi stanowią ich najbliżsi przyjaciele, uczestniczący w większości scen. Uwielbiam ich strasznie praktycznie od pierwszych momentów, gdy pojawili się na stronach ACoMaFu. Nie wiem, jaka magia tu zadziałała, ale Autorka przedstawiła mi ich w kilku zdaniach tak dobrze, że od razu miałam wrażenie, jakbym ich znała od kilku tomów. To było strasznie pozytywne zaskoczenie, ale jeszcze nie ostatnie.
Bo po ACoMaFie przyszedł ACoWaR – trzecia część trylogii, a wraz z nią kolejne postacie. I nagle okazało się, że także postacie z trzeciego planu mają swoje charaktery! Policzyłam sobie je tak na szybko i powiedzmy, że z dwunastu postaci mylę imiona tylko dwóch z nich (bo naprawdę są bardzo podobne!), poza tym jestem wciąż w stanie powiedzieć, kto jest kim, skąd się wziął i czym się charakteryzuje. I podejrzewam, że to był główny czynnik, dla którego tak dobrze mi się czytało drugą i trzecią część Dworów 😉
Tło, które nie jest tylko tłem
Budowa świata, w którym dzieje się akcja, nie jest dla mnie absolutnie najważniejsza, ale mimo wszystko zauważalna. Mniej, jeśli bohaterowie są interesujący, a relacje między nimi świetnie rozpisane. Gorzej, jeśli bohaterowie są nijacy, akcja się wlecze, a świat jest postawiony byle jak, niczym teren zabudowany w „Misiu”.
A ja chcę wiedzieć, jakie zasady panują w tym świecie. Jakie rasy go zamieszkują. Jak się ze sobą dogadują (lub nie). Jak w stolicy królestwa świętuje się zmianę pór roku, a jak się to robi na wsi. Chcę wiedzieć, skąd w tym świecie bierze się magia i jak działa.
Ale nie chcę się tego dowiadywać z suchych opisów, tylko poprzez bohaterów. Nawet jeśli to oznacza, że ktoś „z tego świata” będzie musiał o nim opowiadać komuś „z innego” – tak jak Ron i Hermiona musieli wiele rzeczy łopatologicznie wykładać Harry’emu.
Niespodziewana zmiana stron
Tutaj z oczywistych względów nie podam przykładu, choć bardzo bym chciała 😀 Was też proszę o to samo, żeby nikomu nie psuć zabawy, bo jednak takie rzeczy smakują najlepiej, gdy się ich najmniej spodziewa.
Bardzo, bardzo lubię, gdy Autor mnie zaskakuje. Na przykład tym, że jakaś postać okazuje się być tak naprawdę sojusznikiem „tej drugiej strony”. I to niezależnie od kierunku. Ciepło wspominam pewną postać, która przez dużą część historii była obiektem zachwytów (tak, też moich własnych), by gdzieś pod koniec uśmiechnąć się pod nosem i rozpierniczyć misterny plan naszego szlachetnego bohatera, odkrywając przy tym swoją mroczną agendę. Ale też uwielbiam inną postać, która z początku zdawała się być absolutnie najgorsza, a potem okazało się, że tak naprawdę jest kochaną, cynamonową bułeczką i musi być w końcu szczęśliwa, bo inaczej rzucę książką o ścianę.
Także tak, drodzy Autorzy, proszę mnie częściej w ten sposób oszukiwać. Ale tak porządnie, żebym się naprawdę nie spodziewała. Będę wtedy kląć na potęgę, że tak się dałam nabrać… i polecać taką książkę każdemu, kto się nawinie 😉
Brak trójkąta miłosnego
Mało jest w młodzieżówkach takich zabiegów, które wkurzają mnie bardziej, niż trójkąty miłosne. Gorsza jest chyba tylko nijaka główna bohaterka, ale zazwyczaj właśnie taka trafia do trójkąta – przez co sam trójkąt robi się tym bardziej niewiarygodny. Bo może, mooooże byłabym w stanie kupić sytuację, w której dwóch bohaterów walczy o super niesamowitą miotającą ognistymi kulami pannę. Może. Sama bym o nią powalczyła. Ale walka o kompletnie papierową (!) postać? Nieeee, litościiiii, przestańcieeee! To jest złe. I koszmarne do czytania. Bardzo szybko okazuje się, że mam ochotę pozabijać całą trójkę delikwentów. Więc… nie. Po prostu nie. Nie mam absolutnie nic przeciwko wątkom miłosnym, wręcz całkiem je lubię, ale skupmy się, tak? Ewentualnie poproszę o porządne przedstawienie związku poliamorycznego. Inaczej – precz z trójkątami miłosnymi.
Pościgi! Wybuchy! Krew!!!
To nie tak, że nie potrafię docenić spokojnych opowieści. Potrafię, naprawdę. W takim „Smoku Jego Królewskiej Mości” nie działo się za wiele, a jednak go uwielbiam. Ale czytając powieść fantastyczną najbardziej czekam właśnie na sceny akcji: szalone pościgi, niemal niemożliwe do przeprowadzenia akcje ratunkowe, wybuchające kule ognia (taaak, mam coś z tymi kulami ognia) i krwawe pojedynki, po których zostają głębokie blizny. Nie zawsze działa tu zasada „im więcej, tym lepiej”, bo ze scenami akcji można bardzo łatwo przesadzić. Ale gdyby tak dorwać książkę, w której elegancko przeplatają się piękne sceny walk ze scenami rozmów przy opatrywaniu ran… Mhm, tak, to ja poproszę 😀
Sens
Last, but not least 😉 Bo widzicie, ja naprawdę potrafię wiele książce wybaczyć. Tak historii, jak i jej bohaterom. Na wiele niedociągnięć po jednej stronie mogę przymknąć oko, jeśli książka nadrabia je innymi aspektami. Ale chyba nic nie zastąpi tego absolutnie genialnego uczucia, że to wszystko miało sens.
Ostatnim razem czułam się tak po skończeniu trylogii „Ostatnie imperium” Sandersona. Przeczytałam trzeci tom, odłożyłam książkę na bok i musiałam sobie głęboko odetchnąć. Bo właśnie tam, przez kilka – kilkanaście ostatnich rozdziałów, caluteńki kreowany wcześniej świat i caluteńka jego historia nabrały sensu. Zaczęłam sobie wtedy przypominać pojedyncze sceny z poprzednich tomów, które przecież sugerowały takie wyjaśnienie, ale wtedy jeszcze nie byłam w stanie tego dostrzec. A potem zadzwoniłam do Szyszki i przez dobre półtorej godziny żywo nad tym dyskutowałyśmy.
Kocham to uczucie. To tak, jakbym podczas czytania książki układała puzzle, nie mając podpowiedzi w postaci obrazka na opakowaniu. Układam je więc mozolnie, czasem muszę coś przestawić, bo jednak tutaj nie pasuje… A ostatnie strony historii pozwalają mi umieścić na swoich miejscach te elementy, których wcześniej nie byłam pewna. I zostaję wtedy z przeczytaną książką, która właśnie stworzyła piękny, pełny, poukładany obraz.
A jakie są Wasze wyznaczniki świetnej książki? 🙂
Ja nie chcę się identyfikować z postaciami z książek. Ja sięgam po książki po to, by oderwać się od rzeczywistości.
Może raczej nie identyfikować się,ale rozumieć i mu kibicować.
No, humor bym dołożyła – mój ukochany Pratchett nie istniałby bez humoru.
Wiedza o historii, jeśli powieść dotyczy naszego świata,o broni- no,research krótko mówiąc.
Dobra, przestawmy ten czas i spać .Karaluchy pod poduchy!
Humor dobrze podany – to jak najbardziej! Oczywiście Pratchett potrafi 🙂
O widzisz, dobrze ujęłaś kwestię porządnych postaci – żeby było komu kibicować. Bo niby dlaczego mam się przejmować losem jakiejś papierowej panienki?
A przestawianie czasu to zło, nie ogarniam dziś niczego -.-
Bardzo fajnie napisany post i słuszne wnioski. Ostatnio zauważam,że bardzo ciężko mi znaleźć powieść która połączy te wszystkie czynniki o których wspomniałaś. Coraz częściej zauważam wybrednie,że czegoś mi brakuje, że mimo iż na pierwszy rzut oka wydaje się ,że książka będzie super, okazuje się,że jednak coś nie gra.Tak więc, gdy już udaje mi się znaleźć książkę, w której te wszystkie czynniki ze sobą współgrają jestem w siódmym niebie.
Pozdrawiam jesiennie:)
Dziękuję za miłe słowa! 🙂
O tak, znaleźć powieść, która zawiera to wszystko, co dobre, jest diabelnie ciężko. Zwykle kończy się tym, że na pewne braki trzeba przymknąć oko, bo inne aspekty to wynagradzają. Ale próbujmy dalej, może jeszcze uda nam się znaleźć kilka takich Świętych Graalów Dobroksiążkowych 😉
Trzymaj się ciepło!
Musi być dobrze napisana. Albo zaskoczy, albo nie. No i żaden z bohaterów nie może mnie jawnie irytować, bo mnie mdłości biorą – tak miałam z W niewoli uczuć (Somerseta Maughama); kiedy bohater podejmuje jakieś dziwne decyzje to mam ochotę skopać mu tyłek.
A potem ludzie w tramwaju się zastanawiają, czemu człowiek warczy na książkę 😀 Ale jak tu nie warczeć, kiedy irytujący bohater podejmuje głupie decyzje?
Humor jest dość istotny. Często wystarczy jedna postać, która bierze na siebie rolę wprowadzania humoru do powieści. Zazwyczaj jest pozytywna, ale bardzo podobają mi się (rzadkie) sytuacje, kiedy humor do fabuły wprowadza czarny charakter.
Ooo, tak, ale taki zabieg – wprowadzenia humoru przez czarny charakter – wydaje mi się diabelnie trudnym do dobrego rozegrania. I tym jest cenniejszy, gdy się udaje 😉