Blogosfera książkowa podobno powinna się rozwijać (bo się nie rozwija). Nikt nie ma pomysłu, jak, bo na mój gust to, co jest teraz, jest najlepszym, co może być, a ludzie, którzy tworzą blogi książkowe są fantastyczni i pełni pasji. Ale nawet oni natykają się na szklany sufit, bo pomysłów nowych nie będzie, o ile w Polsce nie zmieni się nastawienie do czytelnictwa w ogóle. A jakie ono jest? Aż sobie wymyśliłam na tę okazję nowe słowo. Świętokrowizm.
Świętokrowizm to zjawisko dawne i bardzo charakterystyczne dla Polski. U nas wielka sztuka musi być bolesna, tragiczna, niosąca Przesłanie przez duże P. Spróbujcie wystawić Balladynę na motorze, jak to zrobił Hanuszkiewicz, to usłyszycie, jakimi profanami jesteście. Jemu się udało, bo był dobrze ustawiony, ale mniejszy reżyser w mniejszym mieście przeszedłby bez echa. Bo Słowacki zachwyca, nawet jeśli nie zachwyca i basta.
A tymczasem za granicą…Szekspir jest fajny, ale taki Kordian Słowackiego spokojnie może stanąć z nim w konkury. Tyle, że w Wielkiej Brytanii wieszcz nie jest świętą krową, jak nasz poeta. Wizyta w londyńskim teatrze mnie zdziwiła – ludzie ubrani normalnie, swojsko, jedzą sobie coś w trakcie przedstawienia. Ja odpicowana jak stróż w Boże Ciało i się przejmuję, że mam buty niezazbytnie do kiecki. Tam – pełna swoboda. Diabelnie mi się to spodobało, szczególnie, że widownia była zapchana po brzegi i to nie jest w Londynie rzadkość. U nas teatr to sztuka wysoka, ubrać się trzeba, bo kulturka i uszanowanko. A w londyńskim Globie można kupić komiksy i mangi szekspirowskie (i pluszowego szczura, bo tak). Spróbujcie u nas zrobić komiks z Dziadów. Przecież one nawet fabuły nie mają, tylko Przesłanie, więc powinno młodzieży wystarczyć.
Są tłumaczenia Szekspira na język młodzieżowo-współczesny. I nagle okazuje się, że jeśli się dobrze opowie historię, to młodzież się zaczytuje. I zakochuje w rozdartym duńskim księciu, boi się Lady Makbet, trzyma kciuki za głupiutkiego Spodka zamienionego w osła.
U nas pisarz to święta krowa, a przynajmniej w takiej roli najchętniej widzieliby go wydawcy. Spotkania autorskie grzeczne i w szkole albo bibliotece, łaska z rąk laureatów Nike spływająca na maluczkich. A kto nagrody dostaje? Ci co trudnym językiem i odpowiednio mrocznie, z głębią i „ojej ojej jak nam źle” spojrzeniem. Nie docenia się sztuki lekkiej i dla ludzi, a za granicą to właśnie lekkość jest główną wizytówką czytelnictwa. Kocha się tych, którzy piszą dla mas. W Polsce się ich kocha, ale jak lekko upośledzonego brata Wyższej Sztuki.
Pracowałam w księgarni i powiem Wam jedno – nie ma takiego dzieciaka, którego nie da się zainteresować książką. Jeśli nie lubi, znaczy się ma problemy z czytaniem i go to męczy (też bym wtedy nie lubiła), a czytanie lektur wspomina jak drogę przez mękę. W sumie nie dziwota, bo dopiero od niedawna pojawiły się na liście książki, które współczesne dziecko przeczyta bez skrętu kiszek. Ale kiedy brałam takiego delikwenta, zaczynałam opowiadać, zachwycać się fabułą, tłumaczyć dlaczego tak a nie inaczej się podziało… nie było dzieciaka, który nie chciał chociaż spróbować przeczytać. Albo posłuchać w audiobooku (znam takiego małego dyslektyka, który czytać nie za bardzo, ale słucha na potęgę).
Ale u nas o literaturze nie mówi się jak o czymś zwyczajnym, fajnym i dla ludzi. Nawet wśród czytaczy powstają kółeczka wzajemnej adoracji, czytający jedną książkę na tydzień patrzą z pogardą na tych, którzy jedną na miesiąc, klasycy wpadają w grzeczny stupor przy czytelnikach kryminałów i horrorów, a wszyscy zgodnie pogardzają czytelnikami Zmierzchu. Można wręcz powiedzieć, że im trudniejszy i dziwniejszy język książki, tym większy snobizm. Jak w takiej sytuacji się rozwijać, kiedy czytelnictwo nadal pozostaje przywilejem elit?
Chciałoby się pisać o gadżetach, ale w Polsce, w przeciwieństwie do zagranicowa, gadżeciarstwo okołoksiążkowe leży i kwiczy. No, mamy ładne zakładki. I kubeczki z książkami, może trochę biżuterii. I jeśli już, to tylko do zagranicznych utworów (z Muminkami na czele, które, nota bene, są nielegalne, jeśli się nie wykupi licencji i nie życzę nikomu, żeby akurat jego złapano, bo kary są koszmarne). I moim zdaniem w tym tkwi pogrzebany pies, który blokuje „rozwój” blogosfery książkowej.
Ileż można pisać o zakładkach i biżuterii? Można dużo. Tyle, że w Polsce bezpiecznie jest robić rzeczy z Muminkami, Alicją w Krainie Czarów i Harrym Potterem. Bo na razie nikt nie chwycił za rękę muminkowców, Alicja jest stara i się nikt nie czepia, a Rowling ma w nosie łamanie praw, byle dzieciaki czytały i kochały. Polskie gadżeciarstwo książkowe sięga po zagranicę, kompletnie ignorując polskich autorów, bo raz, że nie są podobno tacy fajni, jak zagraniczni, a dwa, że – straszne słowa – prawa autorskie.
Joanna Bator pisze tak, że co drugie zdanie nadaje się na romantyczne pocztówki i nastrojowe plakaty. Paweł Jaszczuk aż prosi się o sesję cosplayową w klimatach starego Lwowa, a Krajewski o taką samą we Wrocławiu. Chmielewską powinno się wrzucać na koszulki, a Pilipuk powinien mieć własną serię ręcznie robionych kamaszków. Pomysłów mam miliony i z jaką dziką rozkoszą wprowadziłabym je w czyn! Tyle, że odkąd jestem firmą, nie mogę sobie pozwolić na zrobienie trzech sztuk i sprzedaży ich ukradkiem znajomym.
Polski światek wydawniczy jest mały i zazdrosny, co skutecznie blokuje przejawy fantazji ułańskiej czytelników-twórców i blogerów-entuzjastów. Bo, proszę państwa, ja bym bardzo chciała, ale do kogo mam się zwrócić? Do autora, że mi się podoba i chcę (w końcu to jego praca, jego bym chciała powielbić) czy do wydawnictwa? Tu pierwsze schody, bo raz, że nie mam zielonego pojęcia, z kim się w wydawnictwie kontaktować, bo u nas nie ma zwyczaju robienia głupot okołoksiązkowych, więc trzeba liczyć na fajną panią od PR-u, która załatwi to i owo. Ale większa jest szansa, że wydawnictwo się nie zgodzi… bo chciałoby z tego pieniądze, a nie wie, jak. Brać procent od zysku? Kazać kupić licencję? A może lepiej ukraść pomysł i zlecić to jakiejś firmie? Człowiek wzdycha z tęsknoty za Tomkiem z Fabryki Słów, z którym takie cuda można było robić około książkowe…
Nie znam wielu autorów, ale większość z nich to fajni ludzie, którzy zostali postawieni w durnej sytuacji – napisali coś mega, ale średnio mogą z tego korzystać, bo prawa do ich pracy ma wydawnictwo. Prawa do wizerunku też, dlatego zapomnijcie o Wędrowyczu robionym na szydełku. Przepisy prawa autorskiego w Polsce są kosmicznie upośledzone i dają olbrzymią władzę pośrednikom. Blogerzy zostają w sytuacji, kiedy po prostu czekają na ciekawe akcje wymyślone przez wydawców. Biorą w nich udział z taką ochotą, że aż furczy. Głód w nas jest i już wyrośliśmy na tyle, że byle jaką szczotką wydawniczą się nas nie zaspokoi.
Z kolei sami pisarze też często są zagubieni. Nie każdy ma siłę przebicia Kuby Ćwieka i jego naturalną swobodę w nawiązywaniu kontaktów z czytelnikami. Ale to wynika z tego, że on sam nie waha się koczować pod księgarnią w oczekiwaniu na swojego idola pisarskiego, stworzyć piosenkę dla innego. Ćwiek jest bardziej czytelnikiem niż pisarzem, więc jeśli przyjdzie mi do głowy szalony pomysł, to wiem, że mogę się do niego zwrócić. I może kiedyś wreszcie się odważę, bo na razie przełamałam paraliż zachwytowy tylko na tyle, że poprosiłam o autograf (odstawiając przy tym doskonałą parodię Robocopa).
Ale reszta pisarzy? Pokutuje nad nimi ten nieszczęsny kaganek oświaty, to przekonanie, że pisarzowi Nie Wypada. A znam takich, którzy słomą z butów mogliby chatę w Etiopii wybudować. I takich, którzy są tak skromni, jak genialne są ich teksty (Ałtorka Kisiel z Kłulika, to do Ciebie, też się kiedyś odważę odezwać). Jeśli dobrze poszukać, to na pewno się znajdą tacy, którzy z chęcią wzięliby jakiś procent od sprzedaży gadżetów związanych z ich twórczością (tak byłoby najuczciwiej i najrozsądniej). Tyle, że kto się ma za to zabrać? Ja? Spróbuję. Trzymajcie kciuki.
Jestem pewna, że są imprezy około książkowe, fajne eventy i zabawy. Ale mówi się o nich bardzo mało, a dowiadujemy się głównie ze sprawozdań, na które trafiamy na jakimś blogu. I potem skręca, że się nie było, bo kurcze, na zlot potterowców do Czocha bym pojechała. I w wiele innych miejsc. Tyle, że takie rzeczy prasa traktuje jak… Wydarzenia. Przez duże W. Czytelnicze Wydarzenia. Ważne i konieczne. I z lekkim wstydem gazety piszą, że dzieci się dobrze bawiły, a dorośli szaleli jak dzieciaki. Machają przy okazji kagankiem oświaty i koniecznie wspominają o ginącym czytelnictwie. Bo czytelnictwo to Powaga i Świętokrowizm, a nie frajda i radosna twórczość. Czytelnik – gatunek zagrożony wyginięciem.
Co może blogosfera? Brakuje nam ciągle komunikacji. Ale i to się zmienia, na lepsze, przynajmniej z naszej strony, bo „fachowcy” literatury widzą w blogerach szatana i wroga publicznego. Zupełnie niepotrzebnie. Dać blogerom wolną rękę, zebrać ich na targach, zrobić zajęcia integracyjne… i blogerzy sobie poradzą. Bo łączy ich to, że kochają książki.
Może blogosfera książkowa się nie zmienia w oczach zewnętrznych obserwatorów, ale moim zdaniem nabiera smaku. Coraz częściej spotykamy się między sobą. Czytamy się nawzajem, dyskutujemy, organizujemy szalone rzeczy, na przykład Wymiany Książkowe Śląskich Blogerów Książkowych (polecam, bywam, jest cudownie). Pokazujemy sobie zakładki, notesy, pióra. Nasze książki przywalone kotem, uświęcone filiżanką kawy lub herbaty. Nie rozwijamy się? Bzdura. Pracujemy u podstaw, a to naprawdę ciężka robota. Tyle, że czekamy na Wokulskich, nie chce nam się bawić w Stasie Bozowskie.
PS. A na zdjęciu szyszkowy warsztat, który przegrał z interesującą książką. I ciągle się ciężko zastanawiam, co zrobić z farbami do tkanin, mam paraliż twórczy.
Świętokrowizm – świetne określenie i to, co piszesz o czytelnictwie i jego nie-promocji wpisuje się w to, co i ja myślę. Jestem przeciwna stawiania książek i Wielkich Autorów na piedestałach, to od razu sprawia, że przeciętny człowiek ma wrażenie, że będzie obcował z czymś wielki, trudnym i zapewne niezrozumiałym. Myślę też, że o literaturze i z niższej i z wyższej półki da się mówić w sposób atrakcyjny i zrozumiały – i to właśnie na wielu blogach widać. Rozwój to rzecz trudna do zdefiniowania, ale i ja myślę, że się jednak rozwijamy – tylko nie tak jak blogi z mainstreamu, bo w nim po prostu nie jesteśmy.
na szczęście nie jesteśmy mainstreamem, ale trochę luzu by się przydało. Wolę stonowaną ewolucję od medialnej biegunki 🙂
(i o rety rety, Książki Mojej Siostry na KzC, chyba się położę i pooddycham z wrażenia 🙂 )
Ze Świętokrowizmem się zgadzam, z Wydarzeniami się zgadzam, z resztą różnie. Autorzy to tacy sami ludzie, jak wszyscy, więc są i fajni, i tragiczni, i rozsądni i szaleni 😉 A co do wydawców – no cóż, jako reprezentant „tych złych” nie mogę się zgodzić, ale to jest temat tak głęboki, że musiałabym tu esej napisać, a nie komentarz 😛 O jedno tylko proszę – o pamięć, że ci straszni wydawcy (i to wszyscy chyba, których znam, a znam sporo) mają ostre niedokadrowanie, przez co mocne obłożenie obowiązkami każdej z osób pracujących. O budżetach nie wspomnę 😉 Można zresztą byłoby odwrócić kota ogonem – od lat pracuję z blogerami, a jeszcze żaden, słownie żaden (z tych kilkuset w sumie osób) nie przyszedł do mnie z zapytaniem, czy nie moglibyśmy zrobić tego czy tamtego. Jedyne prośby to książka do recenzji, w szale książki na konkurs. Pewnie, że nie jestem w stanie obiecać, że taki pomysł byłby od ręki realizowany, ale trudno to nawet obdyskutować w momencie, gdy go nie było. Jak zwykle – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia 😀 Ani nie będę wybielać jednej ze stron, ani oczerniać drugiej, widzę raczej problem ogólny.
Ja Cię popieram, Agnieszka. Od jakiegoś czasu chodzi mi to po głowie, że my jako blogerzy nie wykorzystujemy potencjału, jaki może nam dawać współpraca z wydawnictwami. Jak nam się cos wykrystalizuje, to damy znać 😉
Hahaha, no to się cieszę, że stałam się natchnieniem już 2 osób 😀
Agnieszko, toteż piszę, że wydawnictwa nie mają ludzi do tego typu rzeczy. To wielki błąd, ale także i smutna rzeczywistość. A przecież wydawcy też zależy, żeby się coś działo, promowało, kręciło. Ale nikt nie ma pojęcia, jak się za to zabrać: wydawca ma określoną pulę kasy i z piasku bicza nie ukręci, a bloger tak naprawdę nie wie, na co sobie może pozwolić.
A ja bym tak chętnie zmajstrowała klimatyczną sesję zdjęciową dla moich ulubionych książek…
I jeszcze: w żadnym razie nie obwiniam wydawców za taki stan rzeczy. Świętokrowizm, mówię, to jest główny winowajca. Wydawca to przedsiębiorca, który reaguje na rynek i trudno wymagać, żeby stał jak kretyn i flagą machał radośnie, kiedy nikt się nie dołączy.
A to ja trochę inaczej ten tekst odebrałam. Mogę zwalić na to, że pierwszą kawę dopiero piję 😉 Myślę, że właśnie Świętokrowizm na spółkę z realiami rynkowymi tutaj jest głównym winowajcom. Chociaż powolutku to się zmienia ku fajniejszej sytuacji. Obserwuję coraz więcej ciekawych akcji promocyjnych, albo chociaż sporych, otwartych na wszystkich konkursów z ciekawą nagrodą, często kreatywnych. Do przodu, tylko malutkimi kroczkami. A jeżeli bloger przyjdzie z sensowną ofertą (ciekawą i taką, która realne korzyści przyniesie obu stronom po równi) to sądzę, że nikt go nie pogoni bez jej rozważenia. Chociaż nie mogę gwarantować za wszystkich wydawców 😉 Problem jaki widzę to dwubiegunowość – część z nas nie widzi w sobie żadnej „wartości” do zaoferowania, a znowu część widzi zbyt wielką, jakby lekko nierealną 😀
Moją współpracę z wydawcami (i przedstawicielami handlowyymi-reklamowymi również) mogę tylko pochwalić, więc jeśli wyszło trochę za ostro, to dlatego, że nie „siedzę” po drugiej stronie i nie czuję tego młyna, jaki macie. Ale popatrz, jak fajnie, dzięki Tobie nawiązuje się dialog, współpraca, coś się kręci, coś rozwija, uwielbiam!
(i PS: poczekaj, aż coś wymyślę, będę Cię nagabywać, a co! :D)
Ależ proszę :>
I w końcu to napiszę, bo zapomniałam już 2 razy: fajny tekst 😀
a weź, się rumienię od rana, niegodam. I zobaczysz, niech tylko się tam znajdzie u Was coś, co zdołam przeczytać bez chęci na podcięcie sobie żył… 😉
O matko, a skąd ta chęć?! Przeca mamy chyba ze 40 książek miesięcznie do wyboru!
ale się specjalizujecie w szyszko-dołujących. Chyba, że mnie coś ominęło i nie siedzicie już w skandynawskich, po których spada mi chęć do życia ;P jestem zacofana strasznie.
Szyszka jak zwykle od innej strony spojrzy i trafnie niezmiernie!
się rumienię 🙂 dziękuję!
Przeczytalam od deski do deski i jak zwykle muszę przyznać Ci rację. Świetny tekst. Sama też często mam refleksje na temat tego co by tu jeszcze, ale ile juz byli afer w blogowym światku chociażby o te wspomniane przez Ciebie prawa autorskie. Czasami az strach cokolwiek napisać. Dlatego tak cieszę się z tych naszych wymian, gdzie czlowiek z żywym czlowiekiem pogada, wymieni się spostrzeżeniami, zarazi entuzjazmem, polączy siły i coś fajnego zazwyczaj powstanie.
myślę, że to wszystko jest kwestia czasu – mam dziwne wrażenie, że to właśnie my wprowadzimy zmiany, takie naprawdę fajne zmiany w postrzeganiu czytelnictwa. I koniecznie się spotykać, uwielbiam z Wami przebywać. To umysłowy odpowiednik masażu relaksacyjno-energetyzującego.
Szyszko kochana, ja od 5 miesięcy nie pracuję w CO 😀 Zapraszam pod skrzydła Grupy Wydawniczej Foksal :>
bosz, jestem kosmicznie zacofana! Ale mam usprawiedliwienie, bo się firmuję i kompletnie wypadłam z obiegu (tak sobie to wmawiam) i żyję tylko robieniem towaru na Pyrkon. Ale jak ja Cię napadnę… jak ja Cię wyFoksaluję!! 😀
Hahahaha, do usług 😀
1. #strójteatralny
Nie wiem czy różnica między UK a „nami” nie wynika z faktu, że w UK teatr rodził się jako rozrywka plebejska, a na kontynencie bliżej mu do kultury mieszczańskiej w wersji niemiecko-austriackiej.
2. #prawaautorskie
Może nie do końca łapię jakie dokładnie masz pomysły, ale ustawa wcale Ci niczego tak nie zakazuje. Odwrotnie, jest przecież zasada że prawa do utworu przenosi się tylko na konkretne pola eksploatacji. I czym innym będzie treść książki, a czym innym do niej ilustracje, nie mówiąc już o wizerunku autora. Nie demonizuj więc, i jeśli masz Pomysł, to leć po kolei – najpierw autor (czyjemusię, jeśli tak to kto ma prawa do czego, w ostateczności do wydawnictwa)
co do teatru w UK to tak własnie jest. Szekspira oglądała przede wszystkim gawiedź wpieprzająca cebulę 🙂 ale dzięki temu nikt nie robi wokół tego takiego zadęcia.
A co do praw autorskich – akurat tu się orientowałam, na temat „dzieł inspirowanych” wiem masakra dużo, ale to ciągle jest pole grząskie, niepewne i mocno szarawe. Pytałam trzech prawników, jak pewne rzeczy ugryźć i wszyscy mówili to samo – proszę działać, na czuja, bo przyczepić się zawsze każdy może i wszystko zależy od sędziego, więc najwyżej odbierze pani bardzo kosztowną lekcję.
Możesz w wydawnictwach proponować wymianę barterową – oni się nie czepiają, że sobie coś produkujesz „inspirowanego” ( i cos na tym zarabiasz), a sami mogą to podciągnąć pod własną reklamę ( na którą to kasy pewnie nie mają, albo nie sa przekonani, czy inwestować w twój prekusorski pomysł). Gdyby wynajęli cię jako agencje reklamową, musieliby ci zapłacić, nieprawdaż…? 😉 Zaproponuj kilku wydawnictwom, autorom, zobacz co z tego wyjdzie, bo pomysł fajny, fajny.
kiedy się jest firmą, barter niestety nie jest interesującą opcją – książkami ZUSu nie zapłacę… ale masz rację, czemu nie! Dzięki za ciepła słowa!
Co do teatru, to ja miałam takie olśnienie podczas seansu Koriolana w ramach NT Live. Ludzie teatrze w dżinsach i z piwem w dłoni! Wow! I nikt się nie czepiał, że niewychowane gbury!
Ja bym do świętokrowizmu dodała jeszcze trochę o fetyszyzacji książki jako przedmiotu. Ludzie na czytelniczych grupach na fb potrafią wypomnieć komuś pytającemu o wrażenia z lektury książki na zdjęciu, że okładka zagięta. No bo jak tak można?! I nie, nie chodzi o piękne wydanie kolekcjonerskie, ale zwykłą miękką oprawę. Bo się nie okazało dodatecznego Szacunku Książce.
o, na Koriolanie to już nawet nie zauważyłam, bo już wcześniej się przyzwyczaiłam 🙂 (no i patrzyłam na odtwórcę głównej roli, masakra, jaki to świetny aktor).
O, fetyszyzacja to osobny temat, na dłuuuugie rozważania 🙂 Moje książki „żyją” widać, że są czytane, miętolone, wleczone przez wertepy, bo nie mogłam się oderwać. Ale rozumiem też ludzi, który uważają, że drogiego przyjaciela traktuje się z szacunkiem (rozumiem, ale zupełnie nie gra mi to w duszy). Ale to może w ramach polemiki mojej z Mirandą, bo ona ma wszystko takie piękne, ostrożnie czytane, perełeczki 🙂
O tak, straszliwa fetyszyzacja, brrrr!
Szyszko, zgadzam się! Ja też nie rozumiem tego pędu do rozwoju (pojmowanego jakoś tak… globalnie, bo samorozwój popieram!) – ja się cieszę, że mam swój kawalątek internetu, gdzie piszę te recenzje przeczytanych tytułów, ludzie coś piszą, komentują, reagują, można się dogadać z wydawnictwem na egzemplarze recenzenckie – i mnie to starcza do pełni szczęścia (aha, no i jeszcze spotkania z innymi blogerami, last but not least), bo to moja przeogromna pasja! Mama, gdy nawiązuję współprace z wydawnictwami, zawsze mnie pyta, czy będę dostawać za recenzje pieniądze. A ja czułabym się wtedy nawet niezręcznie, bo gdybym napisała pochlebną ocenę, zawsze można by mi było zarzucić, że jestem „przekupiona” 😛
Kilka lat temu byłam z przyjaciółmi na warsztatach tanecznych w Anglii. Zrobiliśmy się sobie dwudniową wycieczkę do Londynu i łażąc po mieście zobaczyliśmy, że w jednym z teatrów grają „Upiora w operze”. Pytając o bilety powiedzieliśmy, że niestety nie mamy eleganckich ciuchów, bo mieliśmy tylko zwiedzać i tańczyć – pan w kasie spojrzał na nas jak na kosmitów i powiedział, że to żaden problem przecież… 🙂
To ja się zaczepnie nieco zapytam – na co nie będzie nowych pomysłów?
A po drugie, kompletnie nie zgadzam się z diagnozą o polskich świętych krowach w odniesieniu do klasyki. Zupełnie. Bożena Dykiel na motorze to już klasyka polskiego teatru, więc nie rozumiem sensu jego przywoływania. A jeśli w małym mieście eksperymenty na klasyce przeszłyby „bez echa”, to jest to dowód na istnienie czy nieistnienie „świętych krów”?
Cała masa polskich „górnych” dzieł doczekała się swoich reinterpretacji. Choćby prehistoryczne wręcz odczytanie „Kordiana” przez pryzmat domu wariatów. Grotowski to zrobił już w latach 60. Z nowszych polecam dobrą „Lawę” Konwickiego – film będący dobrą próbą zmierzenia się z „Dziadami” właśnie. Można? Można.
Trzeba się jednak rozejrzeć, a nie rzucać takimi uogólnieniami. Z całym szacunkiem.
(nie wiedzieć czemu, ale fraza „z całym szacunkiem” po rzuceniu czegoś komuś w twarz wywołuje u mnie chęć mordu. z całym szacunkiem).
Interpretacja Hanuszkiewicza wywołała pianę na ustach i przeszła tylko dlatego, że to Hanuszkiewicz, więc widocznie COŚ w tym było. Chwyciłam pierwszy przykład z brzegu, bo był wyrazisty poznawczo. A reinterpretacje nadal są utrzymane w duchu „wielkości” i „przesłania” (przy czym Kordian aż się prosi o interpretację w domu wariatów, innowacyjność mieści się w ramach „akceptowalnych”. Tylko czemu na przykład nikt nie zrobił go w cyrku? Oglądałabym). Wielcy reżyserowie mogą sobie”pozwolić” na eksperyment ze sztuką klasyczną polską. Mniejsi, na szczeblu gminnym, zostaną zakrzyczani. Albo padną pod naporem opinii publicznej. Zostaną zaszufladkowani jako mąciciele. Przejdą bez większego echa, jako wybryk małego pieniacza. Prasa się takim reżyserem nie zachwyci, że zrobił coś nowego, dotrze to co najwyżej do paru zapaleńców.
U nas klasykę się reinterpretuje żeby wywołać skandal i zwrócić na siebie uwagę, przez co powstają teatralne potworki, a całe grono krytyków siedzi i kiwa głowami, że „odważne” i „innowacyjne”… Tymczasem zwyczajny człowiek siedzi jak debil i zastanawia się, czemu podczas „Dżumy” Camusa bohaterowie siedzą cały czas na rowerkach do ćwiczeń, a z ściekopodobnego czegoś wypływa żółta ciecz, która powoli ich obmywa.
Choć muszę zwrócić honor, opolski Makbet był bardzo proludzki i doskonale został uwspółcześniony.
Jeżeli moje słowa odebrała pani jako rzucanie czegokolwiek w twarz, to doprawdy nie wiem, jak mam zwracać uwagę na słabsze miejsca, by pani nie urazić.
Hanuszkiewicz jest wyrazisty poznawczo, racja, ale należny to przedstawienie do klasyki. Tak, dzieła (powiedzmy) awangardowe również klasyką się stają, kostnieją. Nie patrzmy na tę „Balladynę” przez pryzmat TAMTYCH czasów, bo przecież mówimy o współczesności, prawda?
Równie dobrze można powiedzieć, że „Sonety krymskie” są buntownicze i rewolucyjne, bo kiedyś wzbudzały oburzenie klasyków. A dzisiaj?
Po drugie, ja naprawdę nie wiem, skąd pani bierze informacje o tych ograniczeniach, jakim ponoć podlegają „gminni” twórcy teatru. Nie mam pomysłu. Podejrzewam, że to po prostu pani intuicja, bo skoro mówi pani o pewnej hipotetycznej sytuacji (co by było gdyby ktoś na wsi wystawił „Kordiana” w cyrku…), to znaczy, że takiej sytuacji pani nie zaobserwowała. Mylę się?
Po trzecie, w Polsce było całkiem sporo reinterpretacji (chociaż nie wiem, czy to dobre słowo), które nie były obliczone na skandal. Nie jestem specjalnym fanatykiem teatru, ale gotowy jestem służyć kilkoma przykładami. Choćby prace Jana Klaty w Krakowie. Ale wciąż nie wiem, czy pani się podobają czy nie podobają „mocniejsze” realizacje sceniczne klasycznych tekstów.
Co do wbijania szpilek w akapity. Wie pani, w tym akapicie uogólnienie, w drugiem „wydaje mi się”, w trzecim… I tak dalej. I nagle niby fajny wpis zamienia się w takie właśnie gadanie. I nie mówię tutaj akurat o tym jednym, konkretnym. Mówię o pewnej niebezpiecznej zasadzie.
dziękuję za wyczerpującą odpowiedź. Obrazuje ona jak bardzo potrzeba nam szerszej informacji o kulturze jako takiej, czego w Polsce nie ma. Rozumiem, że zarzuca mi Pan ignorancję w zakresie interpretacji teatralnych, jednakże nie mam zamiaru się do tych zarzutów odnosić w tej chwili, gdyż nie o tym jest ten wpis. Jest o tym, że skoro ja, osoba dość obyta kulturalnie, oczytana i inteligentna, odnoszę (najwyraźniej mylne) wrażenie, że polska scena teatralna nie jest przystosowana dla ludzi, tylko koneserów, to najwidoczniej gdzieś jest problem I tak cicho podejrzewam, że nie jest nim moja osoba.
Nigdzie nie stawiam się jako wyrocznia i głos ludu, propagator prawdy objawionej – stąd uogólnienia, a nie naukowe rozprawki (to blog, nie artykuł na uniwerek) oraz „wydaje mi się”, które tak razi. Tak, to jest takie sobie gadanie. Nie zaprzeczam. Miałam ochotę coś napisać – napisałam. Fajnie, że z tego się rodzi polemika, bo może dzięki temu cała masa ludzi, którzy przytakną pod moim „bo polska sztuka nudzi”, po Pana wpisie stwierdzi, że jednak nie. Super, mój cel został osiągnięty. O sztuce trzeba opowiadać, propagować ją i nie zakładać z góry, że ktoś, kto jej nie zna, jest głuptaskiem, który sobie gada do ściany – BO O TYM TEŻ JEST TEN WPIS. Ja sobie świetnie zdaję sprawę, że nie wiem wszystkiego i bezczelnością z mojej strony byłoby takie formułowanie tekstu, jakbym zjadła wszystkie rozumy.
I nie, nie „wystarczy” się rozejrzeć. Za dużo książek, za mało czasu. Potrzeba ludzi, którzy będą opowiadać o tym, jak ciekawie można przedstawić Kordiana. Żeby rozmowy o kulturze nie były mizianiem się po pytkach i „zlewaniem łask mądrości” na maluczkich, którzy mają braki. I o tym też jest ten wpis.
Takoż więc zamiast mitrężyć czas na wykazywanie mi niekompetencji i umniejszanie sensu całości wpisu, apeluję o zrobienie u siebie na blogu polemiki, z zachwytami nad tym, jak ładnie można w polski dramat. Z przyjemnością poczytam i linka u siebie udostępnię. W końcu gdyby nie nasza wymiana komentarzy, nie przypomniałabym sobie, że chciałam tego Kordiana w cyrku zrobić.
Nie zarzucam Pani niczego. No skądże znowu. Sam napisałem, że fanatykiem teatru nie jestem i nie mam zamiaru wielkim ekspertem być. Po prostu chciałem delikatnie skorygować zbyt uogolniający ton początku tego postu. Nic więcej.
i w ten sposób nawiązała się interesująca, gorąca dyskusja, a przy okazji objawiły się osoby lubiące teatr. Same plusy.
a nowych pomysłów na to, o czym jest mowa w drugim zdaniu. Blogosfera powinna się rozwijać, ale nikt nie ma pomysłu jak. Proszę wbijać szpileczki w inne akapity, parę literówek się znajdzie 😛
Fakt, jest problem z obiegiem informacji. Ale to także i dlatego, że przecież i tu, w tej blogosferze zadrukowanego papieru, są kółka i kółeczka, te same sposoby myślenia często, więc jak ma być lepiej, jak nikt nie odważa się wyjść poza grono? Stąd np. info o grach miejskich robionych „na Mocka” we Wrocławiu się nie przebija zupełnie, a są to wydarzenia często od lat.
empik.com/morderstwo-w-breslau-gra-miejska-fotorelacja-wydarzenia-zapowiedzi-empikultura,22763,a
A co do gadżetów, polecam taki pomysł na Marka Hłaskę, niestety kolekcja już dawno wyprzedana, sam się spóźniłem, niestety. mrvintage.pl/2014/04/marek-hlasko-buntownik-ktory-zainspirowal-bytom.html
A ja bym chciała ów mangę z Szekspira… :3 tako mi się zamarzyło.
Hamlet mroczny a biszny jest. Widziałam, Miranda nawet zakupiła.
Ach! – zazdraszczam pozytywnie 🙂
Co do teatru nie ze wszystkim się zgadzam, bo w polskim teatrze naprawdę sporo się eksperymentuje. Nie wiem, czy widziałaś kiedyś spektakle wyreżyserowane przez Marciniak. Robią wrażenie, wywołują szok i ze stawianiem tekstów na piedestał nie mają nic wspólnego. Na jej spektaklach nawet widzowie siedzą na scenie. Nie wyobrażam sobie jednak, by w teatrze jeść chipsy czy pić piwo (ktoś w komentarzu wspomniał o piwie) i nie chodzi o profanację sztuki, tylko zwyczajnie to przeszkadza aktorom.
Co do reszty masz rację, wystarczy spojrzeć na to, jak się w szkole omawia lektury.
Pomysły masz świetne, naprawdę. I trzymam kciuki, żeby jednak udało Ci się je wcielić w życie. A autorzy są różni, znam wielu i to równe babki i chłopaki. Naprawdę. Zwykli ludzie.
I tylko można pomarzyć, by znaleźć się na Twojej koszulce lub innym gadżecie. Masz dużo pozytywnej energii, a to najważniejsze.
Serdecznie pozdrawiam 🙂
no proszę, już druga osoba przychodzi i pokazuje, że tyle fajnych rzeczy się dzieje w polskim teatrze! Bardzo mnie to cieszy, więcej piszmy i mówmy o to, wtedy wyjścia do teatru staną się rozrywką, a nie Wydarzeniem.
Myślę, że faktycznie chrupanie czipsów w teatrze to przesada, ale chyba właśnie wszystko z umiarem – widownia grzecznie ukradkiem popija wodę i kończy lody z kubaczka, a aktorzy (przynajmniej brytyjscy) starają się bardzo opluć równo wszystkich widzów (widowiskowe jest ich plucie, serio).
Dziękuję za trzymanie kciuków, będę się starać. Głownie chodzi o to, żeby naszym, rodzimym się zachwycać, działać, szaleć!
Masz rację, bo jeżeli zwykli „użytkownicy” będą o tym pisać i mówić, to może uda się kogoś zarazić. Dzięki za fajną dyskusję. 🙂 Jestem tu pierwszy raz (z FB, dzięki udostępnieniu Ani z „Myśli i słowa niesione wiatrem”), ale podoba mi się tutaj i pewnie od czasu do czasu zajrzę, bo jestem ciekawa, jak Ci pójdzie wcielanie pomysłów w życie. 🙂
niezwykle mi miło 🙂 dyskusje zawsze mile widziane, szczególnie na tematy, w których mogę się siła rzeczy dowiedzieć.
A im mniej zadęcia i więcej zwykłego, ciepłego entuzjazmu, tym więcej się osób zarazi, prawda? Piszmy więc, informujmy się nawzajem co gdzie w trawie piszczy kulturalnie, zachwycajmy się.
I dziękuję za trzymanie kciuków. Przyda się. A ja mam dodatkową motywację, żeby działać.
Cudowny tekst! Mam ochotę wycałować autora za niego!
Nawet nie wiesz ile razy pisałam do wydawnictw z prośba, żeby wydali książkę np. w formie kolekcjonerskiej. Żeby wraz z książką można było dostać plakat, kubek, podkładkę pod kubek, brelok, koszulkę, opakowanie na czytnik, zakładkę… i zawsze ta sama reakcja:
świetny pomysł!
Od lat to samo i od lat „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”. Jakieś nieliczne kubki, koszulki, plakat… Ludzie nie potrafią bawić się książką. Pamiętaj „ludzie, którzy czytają książki, zawsze będą rządzić”. Kij w dupę i do przodu, prawda?
tak bardzo kij! tak bardzo do przodu! 🙂
„Słomą z butów mogliby chatę w Etiopii wybudować” – i właśnie dla tego Was czytam. 😀
Taka drobna uwaga: jak w wyrazie piszesz pierwszą literę „z shiftem” to to jest „wielka” (nie „duża”) litera.
uwaga jak najbardziej słuszna, sama za to goniłam innych. Zmieniać nie będę, niechaj pozostanie i świadczy o tym, że Ijon czujny jest, a uwagę zwraca z klasą 🙂
Szyszko bądź przeklęta! 🙂
Przez Ciebie zamarzył mi się podkoszulek z którąś z ilustracji Szancera do „Ballad i romansów” Mickiewicza. Niech to szlag 😉
Na pewno muszę mieć na to licencję, nawet jak zrobię to chałupniczo w 1 egzemplarzu?
Na użytek prywatny to możesz sobie nawet całe mieszkanie w Szancerze wytapetować 🙂 Szancer będzie w wolnej licencji za 29 lat dopiero… a byłby za 9, gdyby głupa Disney Company nie przeforsowała, że prawa autorskie gasną dopiero po 70 latach po śmierci autora. Jak dla mnie powinny być do końca życia współmałżonka i do uzyskania pełnoletności dzieci autora, inaczej wspierają pasożytnictwo, więżąc dobra kulturalne, ale to temat na osobny wpis. Bardzo mnie denerwuje prawo autorskie w obecnej formie, bo w sumie bardziej broni korporacji zarabiających na kulturze, niż samych autorów.
Już pisałam, że Cię kocham, za ten wpis, prawda?
Pisz, rozgrzebuj, wtykaj kije w mrowisko. Niech się coś dzieje.
Jak czytam takie wpisy, to się cieszę, że oprócz czytania coś jeszcze robię, próbuję robić 🙂
Pisałaś 😄i z wzajemnością! Dzięki za nieustanne natchnienie.
Akurat z tym teatrem to się po prostu nie mogę zgodzić. Ubiór widzów wynika z tego, iż teatr w Polsce był rozrywką dla warstw „wyższych”, arystokracji, szlachty, mieszczan. Był po prostu sztuką wyższą. I faktycznie niektóre spektakle wprost proszą się o elegancki ubiór, poważne sztuki, głośne premiery. Przecież na premierę do kina, z udziałem aktorów również wszyscy przychodzą elegancko. Jednocześnie w Krakowie jest Teatr Bagatela wystawiający sztukę mniejszego kalibru (nie tyle gorszą, prostą, co lekką, zabawną, nowoczesną) i tam widuje się grupy młodzieży w jeansach oraz nie bardzo eleganckich stylizacjach. Jest to fajne, kolorowe i tam akurat bardziej na miejscu niż w purpurowo-złotych okolicznościach takiego Teatru Słowackiego. Mnie samej podoba się to, że idąc do teatru ubieram się elegancko, tak jakbym uczestniczyła w jakimś większym wydarzeniu.
Świętokrowizm to dobre określenie. Słowacki i Mickiewicz są na piedestale od dawien dawna, a wszelkie próby zrobienia z ich dzieł czegoś lżejszego i zabawnego traktowane są jako świętokradztwo. Pamiętam, gdy byłam na bardziej nowoczesnej adaptacji „Wesela” Wyspiańskiego, w której zostało ukazane współczesne wesele, a Młodzi dostawali jakąś pralkę i bodajże mikser. Ludzie się śmiali, nikt nie widział w tym nic złego, ale oczywiście sztuka została mocno skrytykowana. A już taki „Mistrz i Małgorzata”, gdzie Behemot latał w stringach po widowni, za każdym razem za Piłatem stał żywy goły pomnik zmieniający, co jakiś czas swoje, ekhem, położenie, a Małgorzata bez krępacji goluteńka biegała po scenie został przyjęty mocno entuzjastycznie. Wszak rosyjska fantazja!
Brakuje mi takich gadżetów czytelniczych, jak są na Zachodzie. Brakuje mi tanich ebooków. Wkurza mnie natomiast to, że jedyna dyskusja o czytelnictwie, jaka się obecnie toczy dotyczy reglamentacji rynku książki! Niby jesteśmy w Europie, a jednak wciąż daleko za nią. Komuno wróć?