Wszyscy wokoło dzwonią dzwoneczkami, na wyścigi oferują czekoladki, puchate misie, gwiazdki z nieba i całą tonę przeświątecznego nastroju. Trwają wyścigi, kto będzie lepszym Mikołajem, to dostanie lepsze prezenty. To niezwykły czas składania z uśmiechem dobrych życzeń osobom, których nie lubimy i przyjmowania od nich równie szczerych zapewnień o dobrej woli.
No cóż, to nie u nas. Kawa z Cynamonem otwarcie przyznaje, że w konkursie dostać możecie szajs. Ale nie byle jaki, bo Szajs Tygodnia.
Dla tych, których przywiało tu słowo konkurs w tytule – Szajs Tygodnia to specyficzna kategoria naszego bloga, w ramach której załamujemy ręce nad fabułą i sposobem prowadzenia narracji dzieł literackich i filmowych. Większość z nich sprzedaje się jak ciepłe bułeczki, cóż, nigdy nie udawałyśmy, że mieścimy się w normie (normalni ludzie zdecydowanie mają niższy procent cynamonu i motylków w okolicy). Macie teraz jedyną i niepowtarzalną okazję do zdobycia tych wiekopomnych dzieł na własność.
Pierwszy z nich, Niewidzialne kolegium, to cudnej urody historia miłosnych podbojów jakiegoś włoskiego typa, pełna eufemizmów wydzierających okrzyki radości z piersi oraz scen, które w filmach dla dorosłych zaczynałyby się od słów „przyniosłam panu pizzę, czy mam ją zanieść do sypialni gubiąc po drodze stanik?”
Drugi szajs jest bardziej wyrafinowany – Matki, żony, czarownice spowodowały swego czasu niemałe zamieszanie na blogu, w konsekwencji którego przepraszaliśmy wydawnictwo. Niestety, nasz głos protestu był zbyt słaby i książka sprzedała się na pniu, a pani ukleiła podobno kolejną część (jak nam zapłacą, to zrecenzujemy. Sporo zapłacą).
Aby mieć szansę na spotkanie z niezwykłą literaturą kiepskich lotów należy przede wszystkim przeczytać recenzje, żeby potem nie było, że jakiś szajs wciskamy – macie mieć świadomość, w co się ładujecie. W komentarzach pod niniejszym wpisem należy zadeklarować, co następuje:
JAKI BYŁ NAJGORSZY FILM, JAKI WIDZIAŁEŚ/ŁAŚ (albo książka, którą przeczytałeś/łaś) I DLACZEGO?
Uzasadnienie, czemu sobie zrobiliście krzywdę, jest mile widziane 🙂
A potem… cóż, trzeba się zdać na łut (nie)szczęscia. Czekamy na odpowiedzi do niedzieli 09.12.2012, do godziny 23:59
Miłego szajsowania!
Książka. Zmierzch. Niestety. jakkolwiek muszę dla usprawiedliwienia gniota wspomnieć, że na moją negatywna opnie miało wpływ odniesienie do pień zachwytu, które nad tymże się rozlegały. Sięgnęłam więc po intrygującą w założeniu opowieść o wampirach i wilkołakach, a przeczytać byłam zmuszona paskudne, przewidywalne, rozwlekłe romansidło, z bohaterką w typie, którego nie trawię zarówno na kartach literackich jak i w życiu realnym, której nienawidziłam od niemal pierwszych stron aż po sam koniec. Mam niestety tą skazę charakteru, że jak coś zacznę to skończę – to kończyłam jak za karę (i to karę dla tego, co ojca i matkę grzybkami wytruł). Wątki, które mogły być ładnie wyeksponowane w powieści (jaką ja miałam nadzieję!) skiełzły w obliczu braku pożywienia, pozostawiając na środku półmiska wątek pożal-się-boże miłosny lotów nie wyższych niż brazylijskie telenowele. Jeszcze brakowało tylko, żeby wilkołak się pochlastał z odrzuconego uczucia, a na jego grobie dziewoja wylewała rzewne łzy, deklarując czułe wspomnienia do końca dni swoich. A szło toto przecież zakończyć na tak wiele ciekawych sposobów – nie przypominam sobie żeby którykolwiek z hepiendów tak mnie wkurzył jak ten.
Bezmiar krzywdy, który żuję po dziś dzień (i żuć będę długo jeszcze) stanowi zaś fakt, że na to okropieństwo wydałam ostatnie pieniądze (80złotych polskich za tójksiąg w empiku) kierując się właśnie piskami zachwytu gawiedzi. I było to jedne z najgorzej wyrzuconych 80 złotych w moim życiu. Pewnie opchnęłabym gniota dalej w drzazgi i czarnoziem, gdyby nie mania zbieracka i fakt, że raz wziętej do domu książki nigdy z niego nie wypuszczam. Nauczyłam się za to (bo był to ostatni z serii błędów), że mam inny gust niż reszta świata i piskami zachwytu kierować powinnam się raczej przeciwstawnie – uciekać gdy są, natomiast brać, gdy coś zbiera fatalne recenzje.
Swoją drogą: Ohhh Edward… Ohhh Bella = Ohhhh Leoncio… Oh Izauro…
Doskonałe źródło międzyczytelniczych żarcików.
I odniesienie w książce Jadowskiej bezcenne 😛
trza było pisków słuchać? Piski to tylko myszo-scurków! Błogosławię swą umiejętność odkładania na bok książek, które mnie nudzą – w takim wypadku czytam ostatnią stronę i nie wracam więcej do lektury 😀
Ja się do konkursu nie zgłaszam, bo gustuję w szajsie innego gatunku, ale zadam nieśmiertelne pytanie: kiedy kolejny szajs tygodnia się pojawi, bo stęskniłam się za nim?;)
na razie czytam Pana Lodowego Ogrodu, więc na szajs nie ma co na razie liczyć – postaram się znaleźć coś w sobotę 🙂
Najgorszym filmem, jaki widziałam w życiu był horror(-komedia) pod tytułem „Martwica mózgu”. Brrrr… Nie polecam nikomu. Chyba, że ktoś lubi lejący się tonami ketchup imitujący krew oraz kicz pod dosłownie każdą postacią. Obleśne, dosłownie obleśne sceny. Od wyrywania zębów obcęgami, po swobodne urywanie kończyn i bieganie w tłumie z kosiarką, która działa jak blender ciał. Tam nawet flaki „puszczają bąki”, dosłownie! Pamiętam, że był tam taki ogromny szczur, obleśny, tak jak inne stwory. I pytam się, jak można oszpecić wizerunek tak uroczych stworzonek? Produkcja jest stara (1992) i w zestawieniu z obecną rzeczywistością (obejrzenie tego „dzieła” przyszło mi popełnić jakieś cztery lata temu) efekt psychicznego wstrząsu i zgorszenia będzie długotrwały. Sama się sobie dziwię, że udało mi się utrzymać swoją żelazną zasadę, że jak już jakieś dzieło zacznę oglądać, to muszę dotrwać do końca, aby pozostać obiektywna. Masakra! Broń Boże, niech nikt tego nie ogląda! …
Teraz jednak zaczynam dochodzić do wniosku, że może takie właśnie było założenie reżysera, aby tytułowy mózg umarł odbiorcy, gdy będzie ten film oglądał :).
Azaliż tak na pewno było 😛 A za ześwinienie szczurków – śmierć!!! ( w męczarniach, za pomocą kosiarkowego blendera bebechów)
Widziałam, widziałam! u nas się mówi martffica musku 🙂 faktycznie paskudny film.
Z licznych tytułów dziel literackich i filmowych, jakie dane mi było zgłębić (i nawet odpowiem od razu, czemu sobie to robiłam – dla towarzystwa otóż. Filmy oglądaliśmy w doborowym towarzystwie o zblizonym poczuciu humoru, uwielbieniu absurdu i innych takich, zazwyczaj przygotowywaliśmy sobie mleko i ciasteczka – mleko, gdyz picie czegoś innego w połączeniu z doznaniami filmowymi mogłoby nas zabić i przeżywaliśmy. Było super :)) na czoło wybił się film „Miraż”.
Film „Miraż” pochodził nie wiem, z jakiego roku, prawdopodobnie z początku lat 90-tych, akcji tez juz za dobrze nie pamiętam, dzielo to był (zdaje się) horror-thriller, akcja rozgrywala się na pustyni, na ktorej szalał patologiczny zabójca, i na którą, oczywiście, pojechała sobie w ramach wycieczki krajoznawczej grupa przyjaciół. Pojechali specjalnie po to, aby rozdzielać się w najmniej spodziewanych momentach i dawać się pojedynczo dopadać psychopacie, który już to zarzynał kogoś piłą, już to zakopywał po szyję w piasku i przejeżdżal quadem, już to przywiązywał łańcuchem do jedynego na całej pustyni drzewa i rozrywal na części łańcuchem, uprzednio przytwierdzonym do ofiary. Pod koniec (waham się, czy ujawnić koncówkę, bo może ktoś zechce obejrzeć… w takim wypadku proszę dalej nie czytać!) okazalo się, że psychopatycznym mordercą była jedna z dziewcząt z grupy przyjaciół, która doznawała rozdwojenia jaźni (i zapewne w czasie tego rozdwojenia produkowała te quady, tę odzież skórzaną z hełmem motocyklisty zasłaniającym twarz, te łańcuchy, piły i broń palną, oraz łopatę do zakopywania silnego, zdrowego, przytomnego mężczyzny po szyję, a potem je anihilowala w tajemniczy sposób) i jak jej się ta jaźń rozdwajala, ona mordowała, mszcząc się za coś, ale już nie pamietam za co. Scena, gdy morderczyni dowiaduje się, że jej sie rozdwajalo byla majstersztykiem filmowego wyrazu – kamera uczyniła najazd na twarz panienki i zastygla, a panienka patrzyła tępo przed siebie, grając twarzą, jak mniemam. Kumpela wyszła do kuchni herbatę sobie zrobić, czajnikiem stryknęła, zalała, co trzeba, wróciła z herbatą do pokoju – a panienka furt ta twarz a grała, na jednym, długim ujęciu.
Tekst, ktory wygłasza jeden z bohaterów tuż przed bolesną smiercią (rozdarciem na dwoje za pomocą quada, łańcucha i drzewka) „Spotkamy się w przestrzeni międzyastralnej!” weszlo do naszego jezyka jako wyrafinowana i pelna złowrogich treści groźba.
Aha, reżyser, scenarzysta, główny męski bohater, kompozytor i jeszcze coś (ale też nie pamiętam, co) w tym filmie to byla jedna i ta sama osoba. taki, nieprawdaż, czlowiek renesansu.
Bardzo, bardzo polecam :D!
o rany… chcę…
Nie dziwi mię to wcale :). Niestety, nie potrafię dzieua znaleźć, by je powtórnie obejrzeć (z mężem, on się na premierę nie załapal, nad czym ubolewa), a podejmowalam liczne próby, obawiam się, ze jest to jeden z tych tworów, których tytul przetłumaczono po uważaniu tłumacza i jesli się nie pamięta… no, własciwie niczego z „filmowej listy płac” rzecz jest nie do wyśledzenia :(…
Miałam niewątpliwą przyjemność oglądania tego filmu na Polsacie jakieś 15-16 lat temu. Też pamiętam go pod tytułem „Miraż”, ale było to dosłowne tłumaczenie oryginalnego tytułu – znalazłam go na Filmwebie pod inną nazwą (o tu: http://www.filmweb.pl/film/Fatamorgana-1990-132449)
To jest prawdziwy szajs 🙂 Każdemu polecam! 😛
Och, dziękuję ci, dziękuję! Ja to MUSZĘ jeszcze raz zobaczyć, żeby sprawdzić, czy jest to tak fatalne, jak pamiętam, a juz sie zaczynałam obawiać, że sobie całą rzecz wyobraziłam. Iście jak ta dziewoja z rozdwojeniem :DDD.
„Marzenia i Tajemnice” Danuty Wałęsy. Nie dobrnęłam do końca, bo chociaż miałam kiedyś tak Duża Mała Mi, to lektura „Lodu” Dukaja skutecznie mnie z tego wyleczyła. ( w okolicy sześćsetnej strony zorientowałam się, że ledwo minęłam połowę tej piły drewnianej a już od setnej miałam myśli samobójcze i przypomniał mi się jeden z odcinków ostrego dyżuru, jak facet omal się nie przekręcił, bo zjadł swoją książkę, tak bardzo była zła. Z całego serca żałowałam, że Dukaj przed wysłaniem maszynopisu Lodu do wydawcy, nie wpadł na ten sam pomysł.) To traumatyczne przeżycie oszczędziło mi bólu zagłębiania się w psychikę byłej pierwszej damy, która ma głębokość mniej więcej kałuży po małym deszczyku, a gdyby tak wziąć zakręt spodziewając się jakiegoś mrocznego meandru, tudzież minimalnej pokrętności i skomplikowania mentalnego, można rozwalić se łeb o ścianę. Do dziś, kiedy słyszę to nazwisko, widzę kobietę, która pod trwałą ondulacją ma jeden, niemal pusty pokój, na środku którego stoi lodówka, a przed nią baba w szlafroku i kapciach i drze się „Stefaaaaaaannnnn! Nie ma co dzieckom na obiad zrobić!”. Fabuła tej cegły, która czeka aż mi się stolik zacznie gibać żeby mu posłużyć za podpórkę to bardzo smutna historia niezbyt inteligentnej dziewczyny, która nie wiedziała niczego o antykoncepcji, była z egocentrycznym facetem, który traktował ją jak artykuł wyposażenia gospodarstwa domowego i miała przerąbane, bo kto ma choć jednego potomka i spędza z nim większość czasu w pojedynkę wie, że to niekoniecznie wczasy w Ciechocinku. Napisane toto naiwno -głupiutkimi zdaniami, będące krzykiem o uwagę, której autorkę w życiu pozbawiono (sama się jej pozbawiła) i przywodzą na myśl sceny z „Dnia świra” Koterskiego, kiedy główny bohater jedzie pociągiem nad morze, a w przedziale rozmawiają dwie kobiety – po kilku rozdziałach miałam ochotę posłużyć się gałęzią, jak Miałczyński. Nawet jeśli rozwalona czaszka byłaby należałaby do mnie, przynajmniej nieznośny szczebiot prezydentowej, któremu pozwoliłam wkraść się do mojej czaszki, w końcu by ustąpił. Powstrzymała mnie tylko wizja tego, co w piekle robią tym, którzy kupując takie gnioty dają przyzwolenie, na wycinkę drzew, bo szlag trafia, że dla takich badziewi lasy giną. Jeszcze będą musieli tam na mnie poczekać.
Film „Kod Leonarda Da Vinci” – cały film opiera się na tym, żeby udowodnić istnienie potomków Jezusa Chrystusa. W mętny sposób dowodzimy, ze Jezus i Maria Magdalena byli parą, szukamy grobu Marii Magdaleny i pobieramy DNA, by udowodnić pokrewieństwo. Hura! Właśnie dowiedliśmy, że Maria Magdalena miała potomstwo (a według niektórych religii była prostytutką, cudzołożnicą). Jakim cudem to jednak dowodzi, że jej dzieci sa dziećmi Jezusa – niewiem…
Do tego niesamowicie naciągane zagadki, które udaje się zawsze rozwiązać od ręki – fascynujące. Stek bzdur, pseudonaukowy język, pseudofilozoficzna tematyka, kościół i tajne stowarzyszenia w tle – marketing że az strach. I nic poza tym.
Kod Leonarda był okropny. Już pies trącał sam pomysł, ale napisane językiem jakiego nie powstydziłaby się żadna członkini „Klubu Literackiego” z Avonlea. Ale uważam, że” Anioły i demony” były jeszcze gorsze i jeszcze bardziej beznadziejnie napisane. Groza po prostu.
Uzasadnienie: leżałam złożona niemocą i w ogóle nic nie miałam do czytania.
Przez w/w filmy nie przebrnęłam….
Aż sobie zasubskrybuję komentarze z tego wątku 🙂 Moim szajsem czytelniczym była książka Bogata kobieta Kim Kiyosaki.
Jedna wielka strata czasu .
Jedna z gorszych rzeczy, jaką sobie zrobiłam (przynajmniej w roku 2012) była lektura książki „Opowieść niewiernej” Magdaleny Witkiewicz. Zresztą ja bym dziełu temu nadała tytuł „Opowieść idiotki”, co byłoby bardziej trafne.
Główna bohaterka męczy się okrutnie w małżeństwie, którego główną wadą jest to, co sama do niego wniosła. Czyli najpierw sama sobie narobiła, a potem dawaj ręce załamywać i szlochać po kątach, jaka to ona biedna, niekochana i wykorzystywana przez małżonka. Oczywiście, zamiast z chłopem siąść i porozmawiać, nasza panna (ups, mężatka!) woli znaleźć sobie:
a) rozwodzącego się właśnie przyjaciela od wypłakiwania się w rękaw (na którym to nieszczęśniku – oczywiście w niej zakochanym – dokonała okrutnej psychologicznej kastracji); Jego problemom nie poświęca rzecz jasna najmniejszej uwagi.
b) żonatego kochanka od bzykania bez zobowiązań.
Broń Boże nie na odwrót!
Dzięki temu nasza bohaterka jest w stanie bohatersko trwać w nieszczęśliwym małżeństwie, nie próbując nic w nim zmieniać. Oprócz tego podkreśla co chwilę, jak bardzo chciałaby mieć dziecko. Dlatego w końcu zrywa z kochankiem, kiedy odkrywa, że jego żona jest w ciąży (no jak on mógł, cham jeden, ciężarną kobietę zdradzać..! Przecież to można robić tylko nieciężarnym żonom..!).
Zakończenie jest przewidywalne jak w Harlquinach – nasza bohaterka odkrywa znienacka (dosłownie na trzeciej stronie od końca książki!), że jednak przyjaciel może być kimś więcej, a z mężem można się rozwieść. Na ostatnich dwóch kartkach następuje happy end pełen dzieci i drugomałżeńskiej sielanki.
Miałam szczerą ochotę się porzygać :(.
To jet interesujący eksperyment psychologiczny; napisz jak bardzo cierpiałeś a wygrasz coś, dzięki czemu znów pocierpisz. Konkurs dla masochistów?
Ale tu nagrodą są książki tak zue, że aż piękne :D.
O nie! „Czarownice…” wyłudziłam od Szyszki jakiś czas temu, bo nie mogłam się oprzeć pięknu jej recenzji. Ale ona sama, jak przyznała, znawczynią tego nurtu nie jest. Jako pani w odpowiednim do tego typu lektury wieku tzw. target :)- /wnioskuję to po tym, że takie lektury usilnie poleca mi moja pani bibliotekarka, którą mam ochotę widelcem zamordować/ mogłam sprawdzić czy Szyszka zaiste pastwi się, czy prawdę mówi- co było ciekawe w kontekście focha, który strzeliło wydawnictwo. To jest książka miałka i bez smaku i nie grzeszy urodą nawet inaczej- ale czytałam gorsze. Przezornie nie opiszę, bo Czarownice zostaną na mojej półce.