Wojownik Musa / Musa the Warrior (2001)

Nie jestem jakąś szczególnie zapaloną wielbicielką fabularnych filmów azjatyckich, ale jeśli już, to chyba najbardziej lubię kino koreańskie. Wojownicy, mordercza wędrówka, męstwo i miłość – to zestaw, który może skusić każdego. Mnie w każdym razie skusił i spędziłam naprawdę przyjemne dwie godziny (i dwadzieścia minut). Film można określić jednym słowem – urzekający.

Kręcony w Chinach Musa przede wszystkim urzeka krajobrazami: surowością pustyni, niegościnnością stepów, bezkresem równin. Rozlewająca się niczym morze Jangcy przytłacza swym ogromem. Ale widz nie patrzy na krajobrazy, gdyż jego uwagę przyciągają bohaterowie. Jak na film o grupie wojskowej przystało, przez ekran przewijają się głównie mężczyźni, a każdy z nich jest pełnokrwistym biszem (czyli męskim mężczyzną, który może się podobać). A niektórzy w dodatku są piękni jak malowanie.

Rzecz dzieje się w czternastym wieku, podczas wojen dynastycznych w Chinach. Delegacja koreańska, wizytująca dwór cesarza Ming, zostaje omyłkowo uznana za szpiegów, otoczona i wyprowadzona na pustynię, tam napadają ich Mongołowie, którzy średnio lubią żołnierzy Ming. Mongołowie lud ekonomiczny, na pustyni sił niepotrzebnie marnować nie będzie, więc wybija tylko Chińczyków, oszczędzając to, co zostało z delegacji Korei. Mały oddział, pod wodzą niedoświadczonego, gorącokrwistego generała, rozpoczyna wędrówkę do domu.

W międzyczasie z powodu upałów umiera ostatni z delegatów, przeuroczy staruszek, który wygląda, jakby go żywcem z rycin w film wrzucili. Dziadek przed śmiercią domaga się, by jego niewolnik został uznany za człowieka wolnego i honorowego, jednak pan generał, lekko mówiąc, ma to głęboko w nosie. Tym bardziej, że przybłęda najwyraźniej jest mistrzem walki z włócznią. I w dodatku dobrze wygląda.

Żeby zaostrzyć konflikt między panami, oczywiście trzeba wrzucić w fabułę piękną kobietę – porwaną przez Mongołów księżniczkę Ming. Oczarowany generał postanawia ją odbić i kontynuować misję dyplomatyczną (i tym samym odzyskać honor). Tyle, że panna woli przybłędę… a wszystko będzie miało swój epicki finał, pełen walk i honorowych śmierci – nie może być inaczej.

Jednak to nie rywalizacja obu panów jest główną osią filmu. Obfituje on w niezwykle wyraziste, sympatyczne postacie drugoplanowe. Otóż oddział dyplomatyczny składał się z dwóch oddziałów wojskowych – oczywiście tych lepszych i gorszych.  Jednym z tych lepiej umundurowanych jest przyboczny generała, który ma jedną z lepszych broni, jakie widziałam. Mnie osobiście kojarzy się z JRPGami, ale w taki ładny, realistyczny sposób.

O ile ślicznie umundurowani panowie nie są jakoś szczególnie wyraźnie przedstawieni, to oddział łachmytów aż iskrzy się od naprawdę fajnych postaci. I to właśnie sprawiło, że film, choć przepełniony oczywistymi wątkami sentymentalnymi, po prostu mnie ujął. Doświśadczony, stary żołnierz-przywódca, młodzieniec, który tęskni za żoną w ciąży, maruda-awanturnik czy syn, który martwi się o swą matkę-staruszkę – oni wszyscy składają się na ciepłą opowieść o honorze, poświęceniu i odwadze.

Widzicie, ten film jest prosty, jak dzida i równie dobrze mógłby się dziać w średniowiecznej Europie i współczesnym Afganistanie – historia jest uniwersalna i w każdym miejscu będzie wzruszać i bawić. Wstawcie za generała Russela Crowe’a w ubranku Robina Hooda i gwarantuję, że Amerykanie łykali by to jak głodna kaczka chleb. JA bym łykała! Dodatkowo ta cudowna, azjatycka powściągliwość w okazywaniu emocji, które po prostu buzują pod powierzchnią, a jedynym ich śladem jest lekkie zmarszczenie brwi czy spojrzenie rzucone spode łba.

Przywódca tych „gorszych” żołnierzy jest rewelacyjny – jest łucznikiem, który strzela w biegu. Samo to wystarczy, żeby postać była epicka. W dodatku robi to tak miękko i wiarygodnie, że całkowicie go kupuję. Księżniczka wychodzi poza schemat damy w opresji i nawet momenty rozkapryszenia wychodzą jej całkiem sensownie. W końcu jak zachować twarz przed poddanymi, kiedy się jest uwalanym w błocie i zaiwania na piechotę, zmęczona, jak wszyscy? Jednak i ona będzie się musiała nauczyć wielu rzeczy o życiu.

Zapraszam Was na podróż szlakiem twardych mężczyzn, którzy mówią mało, a robią dużo. Powiem tyle – film kojarzy mi się z przygodami Koniasza i Bakly’ego, co samo w sobie jest wielkim komplementem. Może nie jest najbardziej ekscytujący na świecie, ale ma swoje świetne momenty i budzi bardzo zróżnicowane, intensywne emocje. Dla mnie – czysta przyjemność.

PS. I nie, nie wiem, czemu w tytule jest jakiś Musa. Ptaszki ćwierkają, że chodzi o biblijnego Mojżesza, który prowadzi swój lud z niewoli ku chwale, jako i generał koreański czyni. W sumie pustynia też tu jest.

Wojownik Musa (Musa the Worrior), 2001
prod. Chiny/Korea

One Reply to “Wojownik Musa / Musa the Warrior (2001)”

  1. Ja znam ten film pod tytułem „Musa” po prostu, bez żadnego wojownika :P. Podejrzewam, że „musa” może znaczyć po ichniemu (nie wiem, chińsku czy koreańsku) właśnie „wojownik” :).

Dodaj komentarz