Tytuł polski robi mi źle w gramatykę, niemniej trudno jest oddać wieloznaczność oryginału angielskiego, który zarówno mówi, że są „martwi, tak jak ja” i że „martwi mnie lubią”. Czy lubią? Niekoniecznie, ale na pewno główna bohaterka żywa nie jest. Trudno być w kwitnącym stanie, kiedy się jest trafionym deską klozetową stacji MIR spadającą z nieba…
Tuż przed owym pamiętnym momentem Georgia „George” Lass była zwykłą nadąsaną młodą osóbką, która miała wszystko w nosie. Szczególnie swoją rodzinę, pracę, przyszłość, przeszłość… co tam chcecie. Generalny „tumiwisizm stosowany”. I łups, koniec, nie ma ciągu dalszego. A może jednak? Jakiś typ chwilę wcześniej zapytał George o imię i nazwisko, a po chwili pogłaskał ją po plecach. George miała szczęście, bo była ostatnią duszą, jaką ów dżentelmen musiał „zebrać” przed pójściem… no, gdzieś tam. Tym samym przypadł jej zaszczyt bycia nieumarłą, której zadaniem będzie wyciąganie dusz z ludzkich powłok na chwilę przed ich zejściem śmiertelnym.
Jak to działa? Dostaje się żółtą karteczkę z inicjałem imienia i nazwiskiem oraz czasem i lokacją, w której nastąpi zgon. Tyle. Reszta zależy od Żniwiarza, który musi zlokalizować ofiarę na czas, inaczej jej dusza będzie wyglądać… cóż, nieciekawie, szczególnie, jeśli pracuje się w departamencie zejść nagłych. Samobójstwa, wypadki, głupie przypadki, niekoniecznie sympatyczne. Zazwyczaj niesympatyczne. W dodatku Żniwiarzom nikt nie płaci stałej pensji, więc muszą dorabiać „na boku”, legalnie lub nie.
Serial jest absolutną perełką, o samej fabule i bohaterach mogłabym nawijać w nieskończoność, bo każdy odcinek przynosi coś nowego. Postaci się zmieniają, dowiadujemy się o nich coraz więcej i więcej, a wszystko ciepło i bez nadęcia. Poznajemy skomplikowane stosunki rodzinne George, obserwujemy jak żywi próbują sobie radzić ze stratą… i jak martwi próbują ułożyć sobie swoje „nieżycie”. Mimo wyraźnie komediowej oprawy każdy odcinek potrafi rzucić czymś do zastanowienia. To, co mi się osobiście najbardziej podoba to niezwykły spokój tych, którzy odeszli, jakaś wewnętrzna radość. Rzadko kiedy próbują kombinować, nie przejmują się rzeczami materialnymi, choć za życia były one dla nich niezwykle istotne.
Śmierć w serialu pokazana jest w sposób humorystyczny, choć jest to zdecydowanie czarny humor. Dodatkowo wybór wyrazistej Ellen Muth był strzałem w dziesiątkę. Jej wydęte usta i wielkie oczyska potrafią w momencie pokazać, jak bardzo bohaterka jest zdystansowana do swojej „pracy”. Pozostali aktorzy też wyśmienicie się prezentują, w tym świetny Mandy Patkin, którego uwielbiam już od roli doktora Geigera ze „Szpitala Dobrej Nadziei”. Każdy Żniwiarz jest wyrazisty, każdy ma swoją historię i bardzo szybko można ich wszystkich najzwyczajniej w świecie pokochać.
Jestem absolutnie zachwycona tym, że nawet najbardziej niesympatyczne na pierwszy rzut oka postaci z biegiem czasu zyskują nowe oblicze, a ich pojawienie się na ekranie wywołuje szczery uśmiech – jak choćby Dolores, która wydaje się być klasyczną biurwą o wrednym usposobieniu. Albo Daisy, którą ma się ochotę wziąć za blond łeb i porządnie potrząsnąć. Widz nawet nie wie, kiedy zaczyna lubić sceny z ich udziałem, a to, co przed chwilą było irytujące, staje się śmieszne. Sama George też przechodzi przemianę, gdyż odkrywa, że… nigdy nie żyła naprawdę. Dopiero śmierć sprawiła, że zaczęła coś ze sobą robić i okazuje się, że zaangażowanie i odpowiedzialność mogą okazać się całkiem niezłą zabawą. Na szczęście nie jest emo-nastolatką, raczej inteligentnym cynikiem, który za pomocą sarkazmu stara się przebić przez życie, dlatego od samego początku można ją polubić.
Nie można nie wspomnieć o pozostałych Żniwiarzach. Oto Mason, hippis goniący za „wiecznym hajem”, który większość spraw załatwia po pijaku… albo Roxy, twarda baba, która potrafi (dosłownie) wytrząsnąć z człowieka duszę za jaja. Rube, który łagodną melancholię łączy z twardą ręką (a jego śmierć pozostaje tajemnicą), Daisy, która pozorną niefrasobliwością pokrywa wielki smutek, mały chłopiec potrącony przez pijaną dziewczynę czy szalona „skacząca” Betty, która niczego się nie bała… Barwność postaci jest wielkim atutem serii. Szczególnie, że Żniwiarze przesiadują w (uwaga!) Der Waffle Haus, gdzie ubrana w tyrolski strój cierpliwa murzyńska kelnerka podaje im naleśniczki w rytm jodłowania w tle. Naprawdę.
Serial ma dwa sezony, dodatkiem do niego jest film, który nie cieszy się zbytnią popularnością wśród fanów. Dodatkowym atutem jest dobra ścieżka dźwiękowa, która zapada w pamięć i rewelacyjnie podkreśla słodko-gorzki klimat serii. Dorzućmy do tego jeszcze wiarygodne postaci, inteligentny humor i ciepło ogólnej wymowy, a dostaniemy naprawdę przyjemny serial, który można spokojnie obejrzeć niejeden raz.
Trup jak ja, 2003-2004
wyst. Ellen Muth, Mandy Patkin, Callum Blue, Jasmine Guy, Laura Harris i inni.
A to może byłaby przyjemna kontynuacja nastroju, który podłapałam po „Gdzie pachną stokrotki” 🙂 Tylko skąd brać czas na te wszystkie seriale? Jeszcze jeden to okej, ale każdy kolejny jest już zbędnym pożeraczem przerw od obowiązków i nie podpada pod wymówkę „tylko jeden odcinek, dla relaksu”, kiedy z jednego odcinka robią się cztery, bo przecież cztery różne seriale… Ajaj. Dopiero co potknęłam się o „Damages” i zakochałam się w złej Glenn Close, a tu już kolejny tytuł do adopcji, sztuka wyboru jest ciężka 🙂
Oglądałam i uważam, że serial powinien obejrzeć każdy. Takiego serialu nie było i jak do tej pory nie ma 😀
zdecydowanie. Trudno jest opowiadać o śmierci z humorem i nie popadając w przesadę.