Wielbiciele kryminałów w stylu skandynawskim będą zachwyceni.
Szyszka otwiera książeczkę, zachęcona okładką i słowami zachęty na froncie, poza tym autorka ma na koncie już coś, co się wcześniej sprzedało… bierzemy byka za rogi, choć polskie kryminały współczesne traktuję z dystansem.
Co mnie od razu uderzyło, to namiętna maniera autorki, by przy każdym imieniu koniecznie stawiać nazwisko i to tak często, jak się da. Jeśli już pojawia się samo imię, to na pewno zaraz potem pojawi się nazwisko. Nawet, jeśli w scenie występuje tylko jeden ludź i pies, dostaniemy po oczach pełnym tytułem. Co się stało ze swojskimi zaimkami osobowymi?
Rzecz druga: wprowadzenie postaci jest tożsame z dodaniem do niej całej litanii szczegółów, włącznie z dokładnymi opisami uczuć wewnętrznych, ubioru i okoliczności przyrody, które ukształtowały bohatera.
Czytam, czytam i się zastanawiam, co ja czytam. Nagminnie rzuca mi się skojarzenie z kryminałami skandynawskimi, od których (stali czytelnicy wiedzą, ale pozwolicie, że powtórzę) robi mi się źle we wszystko. Między innymi dlatego, że gdyby wykreślić wszystkie nazwiska, to książka byłaby o dobrą dychę kartek krótsza, a ja lubię drzewka.
Wiedziona nagłym instynktem zaglądam na koniec książki. Bingo! „Bardzo dziękuję pani Camilli Läckberg za jej Szkołę Kryminału i porady, jak pisać powieści z tego gatunku” – pisze autorka. Dobrze czułam, że mam do czynienia ze skandynawskim kryminałem, tylko miejscem akcji jest nie Oslo, a Żabie Doły…
Powiem szczerze – gdyby nie fragmenty pisane z perspektywy mordercy, w których widać autentyczny talent autorki, odłożyłabym książkę w tym momencie. Nie trawię ponurych historii z północy, które bardziej pastwią się nad bohaterami, niż koncentrują się na szukaniu drania. Tym bardziej nie miałam ochoty brnąć przez ich kalkę przyłożoną do warunków polskich. Szczególnie, że nikt zdrowy w naszym kraju nie myśli o innych, używając pełnego imienia i nazwiska tej osoby. Taki styl wydał mi się kompletnie nienaturalny (w książkach nordyckich mniej mnie to razi, bo traktuję to jako dziwne imię, gdyż brzmi wystarczająco egzotycznie). Do ciężkiej dżumy, po cholerę pisać trzy rozdziały dalej „pielęgniarka Milena Król” w sytuacji, gdy rzeczona dama płaszczy tyłek na ręczniczku przy stawku, gdy dwa rozdziały wcześniej jej pracy pielęgniarskiej poświęcony był cały spory fragment rozdziału?
Spokojnie Szyszko, spokojnie.
Książkę czyta się diabelnie szybko, kiedy już tylko wyrobi się „ślepą plamkę” na nazwiska. Czytelnik nie musi wykonywać szczególnie trudnych operacji umysłowych – wszystko ma podane na tacy, zgrabnie niczym w policyjnym raporcie. Sama intryga jest bardzo porządnie skonstruowana i stanowi największy atut powieści.
Styl niestety sprawił, że nie byłam w stanie docenić w pełni złożoności bohaterów czy cichych intryg, które knują ukradkiem. Ja lubię się domyślać, lubię sama wysuwać wnioski z zachowania bohaterów. Tak, jak w życiu – obserwując zachowania i słuchając słów, wchodzić w psychikę drugiego człowieka. Tu każda bolaczka jest odsłonięta niczym chory, pulsujący nerw. To robi wrażenie, ale w moim przypadku informacji po prostu jest za dużo.
Z drugiej strony żal mi, że autorka nie kuje własnego warsztatu, tylko boleśnie bezpośrednio czerpie ze stylu nordyckiego. Widzę jej ogromny talent, w tym w tworzeniu postaci. Wyrzucić nazwiska, wyrzucić wszelkie redundancje (powtórzenia etykiet bohaterów), dać czytelnikowi swobodę interpretacji, a nie tylko rolę biernego odbiorcy. Toż wtedy ja bym pani Puzyńskiej pomniczek wystawiła! Taki malutki, na parapecie.
A z trzeciej strony – książka to gotowy scenariusz filmowy. Z przyjemnością zobaczyłabym ją na ekranie.
Podsumowując powtórzę to, co napisałam na początku: sądząc po irytacji, jaką wywołał we mnie styl, sądzę, że miłośnicy specyficznego, nieco zdystansowanego stylu kryminałów skandynawskich będą zachwyceni.
Więcej czerwieni – Katarzyna Puzyńska
wyd. Prószyński i s-ka, 2014