Bratobójca (Wojna lotosowa t.2) – J. Kristoff

Tom drugi Wojny lotosowej jest dwa razy grubszy niż tom pierwszy, ale niestety w tym przypadku ilość nie przekłada się na jakość. Ta część cierpi na wszystkie choroby środkowej części trylogii, a nawet parę dodatkowych. Na szczęście ma też wszystkie plusy „środka” historii.

Tytułem wstępu

Tom pierwszy trylogii zostawił nas w klasycznym rozpierniczu książek o obalaniu systemu. Szogun nie żyje, główna bohaterka staje się symbolem buntu, rewolucja buzuje w żyłach mas, pojawia się nowy wątek romantyczny. Kto miał umrzeć, żeby popchnąć Yukiko do działania to umarł, jest smutno i buntowniczo i w ogóle och. Nowa nadzieja, świt rewolucji, burza przemian i co tam jeszcze.

A potem wszystko przepięknie, systematycznie ZDYCHA. Powieść traci tempo, a to, co najlepiej dotąd popychało fabułę – budowanie świata, schodzi na dalszy plan. Autor wprowadza nowe postacie, po macoszemu traktując te, które miały naprawdę świetny potencjał w tomie pierwszym.

Klątwa drugiego tomu

Z jednej strony rozumiem, że 600+ stron trzeba wypełnić czymś więcej niż rozterkami nastolatki, która niechcący stała się symbolem rewolucji i tak jakoś zabiła głównego władcę. Niestety autor traci też zainteresowanie Aishą, która przecież była taką ciekawą postacią! Siostra szoguna, która sprzyjała rewolucji i sama organizowała siatkę szpiegów – poczytałabym, co się u niej dzieje!

A Akihito, wierny olbrzym, przyjaciel ojca Yukiko, który ledwo uszedł z życiem z pałacu? Łaskawie pojawia się jako postać z tła dla nowych postaci. Nawet Hiro, który w sumie został Imperatywem Fabularnym naznaczony na Głównego Złego, traktowany jest na odwal. A szkoda, bo akurat on miał niezły potencjał do rozwoju jako postać. Niestety, jedyne, czego się dowiadujemy, to tego, że jest zły na Yukiko. Nie do końca wiadomo, czemu, ale jest bardzo zły. No, zdradziła go i rękę odcięła. A przecież Prawdziwych Mężczyzn kobiety nie mogą zdradzać, prawda?

Trochę się zdenerwowałam, bo nie po to kibicowałam tym postaciom przez pierwszy tom, by potem poznawać od nowa kolejne osoby! Co z tego, że one są interesujące? W dodatku bardzo szybko powiela się schemat z tomu pierwszego – ktoś musi umrzeć, żeby walczyć mógł ktoś. To ja przepraszam.

Trochę rozwija się postać gildiowca, Kina i przyznam, że ten wątek mnie interesował najbardziej, mimo tego, że rozwijał się on w sposób ZERO zaskakujący.

Drugie tomy trylogii mają niestety ten problem, że trzeba trochę porozwiązywać rzeczy, którymi się rozpędziło historię, a z drugiej trzeba natłuc nowych wątków, żeby czytelnik chciał sięgnąć po tom trzeci. Więcej pytań niż odpowiedzi, konflikty trochę na siłę plus na koniec wielka rewelacja, która wywraca wszystko do góry nogami – znacie ten schemat, prawda?

Odhaczamy kolejne pozycje z listy

Trochę żal, że autor, który tak pieczołowicie budował świat steampunkowej Japonii opętanej dymem lotosowym, zamiast pogrzebać w tym bigosie, który nastawił w kociołku, zaczyna sobie odpuszczać. Stosuje najprostsze rozwiązania, a tematy, które wymagałyby troszkę pochylenia się nad tekstem skrzętnie omija.

Zabito szoguna? Nie ma następcy? Hm, co by tu… a, napiszmy, że Hiro będzie nowym szogunem, bo tak. Kaleki osiemnastolatek, który był przybocznym szoguna jest przecież najbardziej oczywistym kandydatem, co z tego, że był kochankiem tej rewolucjonistki? Wszystkie klany spokojnie na to przystają, bo nikomu się w sumie nie chce bawić w całe te przepychanki z władzą, Gildia wszystko przecież załatwi.

Rewolucji ludu też nie widać za bardzo, ot parę razy wspomniano, że trochę strażnicy są zdezorientowani, bo nie wiadomo kogo słuchać, ale tak poza tym to wszyscy masowo zaczynają słuchać audycji radiowej buntowników Kage. Z czego nic nie wynika, a przynajmniej ja nie zauważyłam.

Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że autor zrobił sobie listę „wszystkich rzeczy które powinny się znaleźć w powieści young adult” i konsekwentnie przebijał się od punktu do punktu. Pierwszy kochanek okazuje się być Głównym Złym, nowy romans musi być przerwany narzędziami narracyjnymi pod tytułem Druga Kobieta, Nie Taką Cię Pokochałem oraz Bo Ty Nic Nie Rozumiesz.

Z jednej strony jest to wtórne do bólu, z drugiej jest napisane na tyle dobrze, że jeśli ktoś ma ochotę dokładnie na tego typu powieść, będzie zachwycony. To jest naprawdę dobrze napisana powieść gatunku. Wcale nie uważam „poprawności” fabularnej za coś złego. Powiedzmy, że w połowie tego drugiego tomu uznałam, że na frykasy nie ma co liczyć, ale dobry schaboszczak nie jest zły.

Wady, aż zęby zgrzytają

Im więcej tekstu za mną, tym boleśniej było widać, że postacie są w sumie papierowe. To nic złego: w szpitalu przeczytałam 2500 stron książki z główną postacią, która ma JEDNĄ cechę charakteru i to była wyborna lektura. Jestem ostatnią osobą, która będzie narzekać na postacie bez jakiejś większej głębi.

Problem z tym, że autor bardzo, bardzo chce nam wmówić, że te postacie głębię mają. Czyni to za pomocą wspominek bohaterów, zawsze pisanych na egzaltowaną modłę pełną niedomówień i gorzkich puent. Pal licho, jakby tak wałkował postacie, które już mamy, ale on z uporem maniaka rozwija nowe, które przez ćwierć ksiażki mnie psinco obchodziły, bo przecież ja chciałam wiedzieć, co z Yukiko i Kinem!

Mało tego – mój cyniczny umysł zauważył już przy lekturze pierwszego tomu, że autor bezczelnie zaczyna mocno rozwijać postać tuż przed tym, zanim ją ubije/skrzywdzi. samo w sobie to nie jest złe, ale ja się czułam, jakby ktoś mnie sadzał na krześle i tłumaczył, czemu powinnam się daną postacią przejmować. Niestety, ale rozkładanie emocji u pana Kristoffa leży, kwiczy i lepiej niech przestanie.

Jednak nie to, że postacie są nijakie, nie to, że rozwiązania wątków oraz emocjonalne momenty są tanie i cienkie jak piąta woda po kisielu, nie to jest najbardziej bolesne.Najbardziej boli mnie w oczy ten bezmyślny, systemowy, tani, komiksowy seksizm.

Po co są kobiety?

Wszystkie kobiety są ładne – albo wyjątkowo ładne albo intrygująco ładne. Czasem są ładne mimo wady fizycznej, ale nadal ładne. Już zacisnęłam zęby przy bohaterce, która ma piętnaście lat i jest co chwila traktowana jako obiekt seksualny przez narrację. Nie mówię, że pójście do łózka powinno być uświęconym rytuałem, ale na litość, niech dziewczyna choć trochę się tym przejmie! Niech to COŚ z tą postacią zrobi! Niestety, autor z podziwu godną konsekwencją pisze mężczyzn jako interesujacych, a kobiety jako ładne.

A jeśli, nie daj lotosie, bohaterka nie jest ładna, to będzie o tym pisał co chwila, żeby na pewno czytelnik wiedział, że brak dużych cycków jest klęską charakteru każdej kobiety.

Jakbyście zapomnieli, do czego są kobiety, to mamy kolejny klasyczny popychacz fabuły z lat osiemdziesiątych: gwałt na bliskiej kobiecie jako motywator do działania dla męskich bohaterów. Nie będę się rozpisywać na ten temat, bo na dzień dzisiejszy chyba wszyscy powinni już wiedzieć, czemu to jest penisiarstwem najniższych lotów?

Zastanawia mnie też, dlaczego, do ciężkiej cholery, jeśli już coś przenosimy do świata fantasy, to musi to być seksizm i homofobia? Czy naprawdę nie można napisać homo-pary bez tego marudzenia o tym, jak bardzo to jest fu i ble? Człowieku, napisałeś samurajów w steampunkowych zbrojach mechanicznych, napierdzielających zeppelinami w przestworzach! Naprawdę musiałeś przy każdej możliwej okazji podkreślać, jak to dziwnie jest patrzeć na dwóch facetów w związku? Oraz nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, ale serio, SERIO tak trudno było napisać „złapał swojego chłopaka za rękę”? Trzeba było pisać „przyjaciela”?

Im dalej w las, tym większe miałam przekonanie, że to wszystko jest pisane tak, by spodobać się piętnastoletnim chłopcom. Takim, którzy być może lubiom te dzieffczyny ale może jednak ni. W dodatku pisane według gotowca, na którym rozpisano, co się może piętnastoletnim chłopcom spodobać.

Zalety, które da się zobaczyć

Przy całej tej lawinie narzekania bardzo trudno jest Wam pewnie uwierzyć, że książka ma jakiekolwiek zalety, prawda? Uwierzcie mi, nikt nie jest tym bardziej zdziwiony, niż ja. Mało tego, mogę Wam już teraz zapowiedzieć, że przeczytam kolejny tom.

Widzicie, wszystkie te wady, choć widoczne, nie są AŻ TAK rażące, żeby książki nie dało się przeczytać. Ktoś może zapytać, po co się w to bawić, skoro nawet wady są pozbawione ikry? Hm, może dlatego, że Wojna Lotosowa nadal ma parę dobrych momentów, ciekawych rozwiązań i niezłe dialogi. Z wyjątkiem tych między Yukiko i gryfem. Mam alergię na humor pod tytułem „zwierzątko mówi jak jest z jego perspektywy zwierzątka”. Mam tak od czasów nieszczęsnego psa Żelaznego Druida, który żartował, że jego pan winien jest mu trzy pudlice.

Książka przelatuje przez człowieka, pozostawiając całkiem przyjemne uczucie i tylko lekką irytację. To zdecydowanie więcej, niż można powiedzieć o całej rzeszy książek YA, które są często niestrawne dla dorosłego czytelnika. Tu się da przeżyć, o ile się zapomni, że bohaterowie są wybitnie mocno nieletni.

Mam tylko szczerą nadzieję, że trzeci tom jakoś ładnie zawinie tę historię.

PS. Jakby ktoś miał nadzieję, że tytuł jest intrygujący, to niech się nie nastawia. Serio. Zdrowiej będzie.

Szyszka

 

3 Replies to “Bratobójca (Wojna lotosowa t.2) – J. Kristoff”

  1. Oj,nie zachęciłaś….Ale fajna recenzja, z uczuciem.Ja czytam”Płacz”Kisiel.

    1. niestety, ten drugi tom jest wybitnie bolesny. ale trzeci jest całkiem w porządku.

    2. u mnie nadal w kolejce do czytania

Dodaj komentarz