Czytelników zmylonych angielskim tytułem i rosyjską okładką pragnę uspokoić: książka jest jak najbardziej polska, wydana przez Fabrykę Słów i ma śliczną okładkę. Z tym, że ja nie mogłam się powstrzymać, bo takie pomieszanie z poplątaniem i totalne zakręcenie idealnie pasuje do nastroju zarówno tej powieści, jak i innych pod znakiem Owena Yeatesa.
Wiem, że nasi Czytelnicy są przyzwyczajeni do wybryków recenzenckich z naszej strony, dziękuję Wam za ciepłe słowa i równocześnie uprzedzam, że tym razem też dostaniecie coś dziwnego. Nie, to nie jest tak, że staram się wszystko udziwnić na siłę i być oryginalna za wszelką cenę, ja po prostu chcę Wam dziś opowiedzieć o niesamowitej sile powieści E. Dębskiego, a nie potrafię tego zrobić inaczej, jak… nie wymieniając wszystkich jej wad.
Dlaczego? Uważam, że dobrą powieść można poznać nie po tym, ile razy nas zachwyciła zgrabnością myśli, ale ile przekrętów jesteśmy w stanie wybaczyć w trakcie jej czytania. Tak samo jest z filmem, kiedy historia opowiedziana w nim jest tak frapująca, że nie przeszkadza nam ciężarówka na tle krzyżackich postaci, samoloty nad Troją i cienie mikrofonów. A nawet jesteśmy w stanie przełknąć totalne bzdury – weźmy chociaż „Księgę ocalenia”, która przyjemną historią nadrabia totalne przegięcia. Piszę to wszystko, bo mało jest książek tak potencjalnie irytujących jak „Flashback”… a które by się tak szybko i przyjemnie czytało.
Zacznijmy od bohatera. Owen jest pisarzem-detektywem, który żyje w jakiejś nieokreślonej przyszłości. Ma żonę i dzieciaka, co jednak nie przeszkadza mu zaliczać różnego rodzaju księżycowych panienek i ślinić się na widok co ładniejszych proporcji kobiecych. Jest przemądrzały, jego działania czasem są niezrozumiałe (i równocześnie bardzo ważne dla śledztwa), jest złośliwy i egoistyczny. Oraz – to jest cecha najważniejsza – chleje na potęgę.
Serio, jakby tak zliczyć ilość wypitych procentów podczas jednej akcji, to facet nie powinien umieć chodzić, chyba, że byłby synem słonia i ruskiego czołgu. Jestem przekonana, że gdyby wywalić z książki wszystkie odniesienia do spożywania, schudła by ona tak o 20 kartek. Dobra, pal sześć procenty, bohater może mieć wszczepiony neutralizator czy inne techniczne świństwo (do techniki zaraz przejdziemy) – ale najzwyczajniej w świecie po takiej ilości płynów facet powinien – za przeproszeniem – sikać non stop. Albo cierpieć na syndrom pełnego pęcherza.
Technika. Cóż, „Flashback” na szczęście nie kręci się wokół opisów nowinek z przyszłości (choć stali czytelnicy zauważą ulubieńców autora takich jak spieniacz piwa w puszce. O dziwo nie było papierków niszczących gumę do żucia… albo mi umknęło). Powieść dzieje się w przyszłości, więc obowiązkowo muszą się pojawić opisy dziwnych urządzeń, wynalazków i cudów-wianków. Opisy wyskakują jak ten diabeł z pudełka i skutecznie zawieszają akcję.
Fabuła… cóż, po którejś tam z kolei książce człowiek może się przyzwyczaić, że dzieje się nic przetykane wybuchami i strzelaninami, wiadomo nic, aż pojawiają się karły czy inne kaleki i fabuła dostaje kopa rozwiązując całą sprawę w ciągu dwóch rozdziałów, przy czym człowiek ma poważne problemy, żeby załapać, jak do tego rozwiązania doszło. Tym razem Owen grzebie w sieci w poszukiwaniu przestępcy doskonałego, który dziwnym trafem pojawia się zawsze w odpowiednim miejscu, by… pomóc zleceniodawcy Owena. Zleceniodawcy nie podoba się taka subtelna manipulacja, bo od manipulowania to jest on, mafijny boss i wzorowy obywatel półświatka, a nie jakiś tajemniczy typ z śmiercionośnym laserem.
Kolejny grzech Dębskiego: współbohaterowie nazywają się Douglas (imię) Sarkissian i Nick Douglas (nazwisko), co mnie doprowadza do szewskiej pasji, bo mi się mylą. Jest specjalne miejsce w piekle dla autorów krzywdzących dyslektyków.
Kwiecisty styl autora sprawia, że czasem nie wiem, czy dana sytuacja opisana jest metaforą uczuć bohatera czy faktycznie ma miejsce i złapałam się na tym, że nie uwierzyłam, że Owenowi faktycznie dom wyleciał w powietrze. Przynajmniej w pierwszej chwili. Mogę to jednak złożyć na karb mojego roztrzepania i nieuwagi i podejrzewam, że większość czytelników nie będzie cierpieć na tę przypadłość.
Dobra, psy powieszone. Cierpliwy Czytelniku, jeśli przebrnąłeś przez opis wad i zaczynasz się dziwić, jak taki pomiot diabelski w ogóle został wypuszczony na rynek, to Ci wytłumaczę: bo każda z wad jest pryszczem w porównaniu do humoru, zgrabności opisów i niesamowitego uroku Owena. Tak, te książki są urocze. Kocha się tego drania i wybacza mu wszystko, bo ma łeb na karku, bić się potrafi, ma dzikie pomysły (daj mu klej i rury, to się przekonasz), no i przede wszystkim… jest świetnym detektywem. Z dużą dawką autoironii i poczuciem humoru, którego mogą mu pozazdrościć gwiazdeczki sitcomów. Rzadko kiedy trafia się powieść, którą można zjeść w jeden dzień bez uczucia zmęczenia. Pokłony dla pana Dębskiego, który ma taką siłę przyciągania, że sięgam bez wahania po każdą następną powieść z cyklu, choć doskonale wiem, że natrafię na te same irytujące mnie aspekty. To wielka sztuka i nielicznym się udaje tego dokonać. Poza tym… czy wspominałam, że ścigamy wyjątkowo sprytnego przestępcę? Z wielkim laserem. No i lądujemy na Księżycu.
Komu polecam? Czytelnikowi inteligentnemu i z poczuciem humoru, który potrafi przymknąć oko na rozliczne wady bohatera i pozwoli by go porwał podrasowany samochód w pościg za nieznanym.
Eugeniusz Dębski, Flashback
wyd. Fabryka Słów, Lublin 2010
W bardzo ciekawy sposób zrecenzowałaś tą książkę. Aż rwie się, żeby ją przeczytać. 😉
Lolu xD Wchodzę, a tu rosyjska okładka, a na niej polskie nazwisko. Zacięłam się ;P
Tak, zaskakiwanie to główna umiejetność tego bloga 😉