Przebrnęłam przez tom trzeci i mam dobrą wiadomość: jest lepszy niż drugi. Nadal nie pozbawiony wad, ale przynajmniej nie miałam ochoty rozszarpać autora podczas lektury.
Tom drugi Wojny lotosowej zostawia nas w kompletnym rozpierniczu fabularnym – wszystko się zawaliło, spłonęło, bohaterowie poumierali, ale pojawili się nowi, po czym też paru umarło. Spokojnie, w tym tomie też sobie postacie poumierają, ale podobnie jak wcześniej, jakoś mało to przejmujące.
Zaplatamy wątki
W miarę lektury tomu trzeciego coraz bardziej jestem przekonana, że autor bardzo ale to bardzo nie potrafi budować napięcia. Rozwleka sceny, które nic nie wnoszą do fabuły, za to motyw taki całkiem istotny, jak podstęp, który spowodował zdradę Kina, zamyka się może w pięciu minutach czytania. Przepraszam, ale jeśli wstawiasz postać, która odegrała ważną rolę w fabule, to nie ubijasz jej po dwóch minutach wyjaśnień!
W poprzedniej recenzji poruszyłam temat Hiro, pałacowego strażnika, który z niezrozumiałych przyczyn jest mianowany następnym szogunem. Dopiero TERAZ autor łaskawie nakreśla nam ogólne nastroje wokół tej nominacji. Opisuje postawę Gildii Lotosu, innych władców wobec chłopaka (przypominam, osiemnastolatek bez ręki), wprowadza rodziców Hiro na scenę. Wszystko ubogaca tę postać, ale trzeci tom to zdecydowanie za późno!
O ileż bardziej „czułabym” tę postać, gdybym wcześniej wiedziała, że jest produktem rodzinnej indoktrynacji na punkcie honoru! Może wykrzesałabym w sobie iskrę sympatii i zrozumienia, zamiast znudzonej niechęci.
Wracam jednak do fabuły, narzekać będę niżej.
Yukiko wreszcie zaczyna kombinować z pozyskiwaniem sojuszników i jakoś magicznie podejmuje odpowiedzialność za to, że wznieciła rebelię. Jej rozmowa ze starym przywódcą klanu Lisa to zdecydowanie jeden z lepszych momentów powieści… ba, całej trylogii. W tej jednej scenie widać cały potencjał, jaki mogła mieć ta historia i tym bardziej mnie denerwuje, że gdzieś się to rozlazło.
Ogólnie jest wielki rozpierdziel, wizje, walka, bogowie, poświęcenie, wyjaśnia się też tytuł poprzedniej książki (rychło w czas).
Podsumowując: to jest bardzo źle napisana bardzo dobra historia.
Główne minusy trylogii
Pierwszym problemem, jak już wspominałam, jest kompletny brak wyczucia rozłożenia napięcia. Na litość Amaterasu, jeśli masz cały TOM trylogii nazwany Bratobójca, to nie wyjaśniasz tego prawie 500 stron później! I to jest nie tylko z jednym, ale dosłownie wszystkimi wątkami książki. Wyjaśnienia, emocje postaci, zwroty akcji i grande finale są ściśnięte ze sobą na kupie, przez co nie mamy czasu, żeby potrafiły dobrze wybrzmieć i jakoś nas poruszyć.
Druga rzecz: patos. Autor nie potrafi sobie odpuścić i każda jedna scena musi mieć jakiś wzniosły moment, sentencję. Nieustannie są głębokie i gorzkie wstawki fabularne, które teoretycznie mają nam podpowiedzieć, co może czuć postać, co nią kieruje. O ile szanuję zasadę „nie tłumacz, pokaż”, to pan Kristoff idzie trochę za daleko. On prawie w ogóle nie pisze, co myślą, co czują postacie w związku z danym wspomnieniem.
W rezultacie podczas rozmowy Hiro z rodzicami nagle ni z tego ni z owego mamy scenkę, w której chłopak kontempluje w myślach leżenie w łóżku z Yukiko. Czy to wspomnienie go złości, napełnia żalem, czy jest reakcją na słowa ojca, czy budzi w bohaterze lęk czy zwykłą chcicę? Nie wiemy.
Trzeci grzech trylogii to rozwlekanie scenek albo wątków, które nic nie wnoszą do fabuły. To jeszcze bym przeżyła, ale równocześnie autor potrafi maksymalnie obciąć czas antenowy rzeczom, które są dość dla fabuły istotne. Dosłownie potrafi je zamknąć w jednej kwestii dialogowej. No ja przepraszam.
Och, no tak, dialogi. Ja wiem, że marudzę, ale dialogi z tygrysem gromu mnie irytowały koszmarnie. Buuru mógłby być fascynującą postacią, ale autor nie mógł się zdecydować czy to będzie wypełniona prymitywną mądrością bestia czy średnio inteligentny labrador. W rezultacie mamy na zmianę albo świetne rozmowy dotyczące człowieczeństwa, rozumu, motywacji, albo pyszczenie ziomalków do blondyny.
Ostatni grzech
NA CHOLERĘ BYŁA TAM TA CAŁA JAPOŃSZCZYZNA?!?
Serio, naprawdę nie trzeba było na siłę ubierać co chwilę fabuły w pseudojapońskie zwyczaje, ubranka, rekwizyty. Przez większość czasu japońskość jedynie przeszkadza i absolutnie potrafię sobie wyobrazić tę historię bez japońskich słówek naćkanych co akapit. Szczególnie, że w historii nie dzieje się NIC, co nie mogłoby się wydarzyć w jakimkolwiek innym kraju, z wymyślonymi na czele.
Jedynym powodem, dla którego widzę uzasadnienie tego zabiegu, jest to, że tylko ta japońszczyzna w jakikolwiek sposób odróżnia Wojnę lotosową od wszystkich innych powieści typu „młody buntownik przewraca do góry nogami świat zdewastowany przez ludzką chciwość”. Nadal twierdzę, że był to zabieg żenujący jak chuderlawy dwunastolatek, wymagający, by mówić na niego Goku. Niemniej bez tego w ogóle bym po książkę nie sięgnęła.
Plusy trylogii
Wydawałoby się, że po takiej nawałnicy minusów nie ma szans na przetrwanie jakichkolwiek plusów? Ha, zaskoczę Was.
Sam fakt, że przeczytałam te trzy książki jest wielkim plusem dla historii. Z zasady nie czytam rzeczy, które mnie irytują czy nudzą, więc dobrnięcie do końca samo w sobie jest całkiem niezłą rekomendacją.
Jak wspomniałam wyżej – to jest źle napisana bardzo dobra historia. Jest dokładnie w ramach gatunku young adult. Nie oczekując wiele, można się przy niej dobrze bawić. Sceny, które są dobre, są NAPRAWDĘ dobre, wzruszające i ciekawe. Przyznam, że tu i ówdzie uroniłam łezkę, bo chwyty może i były proste, ale ja nie wymagam cudów na kiju, żeby się powzruszać.
Wielkim plusem też jest relacja Yukiko z tygrysem gromu. Może i Buuru mnie irytował momentami, ale odczuwałam do niego wielką sympatię. W tomie drugim padły słowa „z miejsca go polubił, więc okazywał sympatię w możliwie najbardziej irytujący sposób”. Jaki? Po kociemu machając Piotrowi po nogach i twarzy ogonem. I totalnie kupił moje serce! Nadal uważam, że jak na tygrysa był za bardzo psi i że za mało było w nim jednak ptaka, niemniej był postacią ciekawą i rozwijającą się w toku powieści.
Intryga główna, choć prosta, jest ciekawa, w dodatku ma intrygujący zwrot akcji. Finał historii z lotosem jest naprawdę mocny i uratował w moich oczach całą historię. Owszem, mogłaby się ona obejść bez garści bohaterów i przegadanych scen, ale w ogólnym rozrachunku wypada dobrze. Niektóre motywy są wręcz urzekające: metalowa skóra, różowe oczy, magia Przenikania kontra naukowe podejście. Być może każdy z nich w innej książce wypadł trochę lepiej, ale tu rozegrane są w sposób zadowalający.
Podsumowanie
Na koniec dnia chyba o to chodzi – żeby być zadowolonym. Jestem pewna, że nie prychałabym tak na tę trylogię tak bardzo, jakby pod tymi wszystkimi wadami nie było czegoś dobrego.
Raczej nie sięgnę po Wojnę lotosową po raz kolejny, ale z drugiej strony wiem, że to nie jest książka, którą zapomnę. Mało tego – zachęcam każdego, żeby spróbował ją przeczytać, bo autor się tym trzecim tomem porządnie zrehabilitował (nawet wybrnął zadowalająco z tego gwałtu, o który się tak wściekałam w poprzedniej recenzji).
No i okładki ma absolutnie przepiękne. Kocham te okładki miłością dziką.
Szyszka
Książkę wydał Uroboros
Fajnie się czytało recenzję.
milo mi to słyszeć 🙂