„Skojarzenia to przekleństwo” – głosi pewne powiedzenie, jednak w moim przypadku praktycznie zawsze okazują się błogosławieństwem. Czytam ci ja sobie „Smokobójcę”, jedno opowiadanie żywo przypomina mi pewien film, a ten z kolei kolejny, tegoż samego twórcy… tak więc wieczór spędziłam na wzruszeniach, ocierając ukradkowe łezki i smarkajac urokliwie w chusteczki higieniczne. Moi drodzy, daję Wam przepiękną historię o miłości zaiste bez granic.
„Głos dalekich gwiazd” to króciutka, bo trwająca niecałe pół godziny opowieść o dwójce zakochanych nastolatków, rozgrywająca się w dalekiej przyszłości. Ze względu na pracę dziewczyny muszą się rozstać i porozumiewają się za pomocą e-maili wysyłanych komórkami. Brzmi banalnie, aż głowa boli i żołądek się buntuje? Tak więc dorzucę Wam coś jeszcze:
Dziewczyna się nie starzeje.
No, nie jest to do końca prawda – ona przebywa w przestrzeni kosmicznej, gdyż jest pilotką robota bojowego. Walczy z najeźdźcami z kosmosu. Porusza się z prędkością światła, przez długi czas przebywając w hibernacji, tak więc dla niej upływają dni. Dla chłopaka na ziemi – całe lata. A i e-maile mają do pokonania coraz dłuższe odległości. Tyle z fabuły, bo nie sama jej treść jest najważniejsza, tylko sposób, w jaki jest przedstawiona.
Makoto Shinkai jest absolutnym mistrzem nastroju, a jego animowane tła (chmurki! Chmurki!) zasługują na bicie w posadzkę czołem. Dla niego nie same postaci są najważniejsze, tylko to, co odczuwają. Dlatego też rysuje ludzi nieco schematycznie i ukrywa wyrazy ich twarzy, a całej gamy uczuć, pragnień, obaw i radości bohaterów domyślamy się słuchając ich głosów, obserwując drgnienia rąk, układ ramion, sylwetki. I tak powoli rozwija się przed nami tragedia dwojga ludzi, którzy rozstali się, podążając za marzeniami, a nie potrafią o sobie zapomnieć. Historia przedstawiona w krótkich, wyrazistych scenkach, przeplatana przejmującymi monologami, z których przebija przede wszystkim samotność, rozpaczliwa potrzeba bliskości drugiego człowieka. Autor (który praktycznie sam od początku do końca pracował nad projektem) doskonale oddaje poczucie wyobcowania, jakie cechuje młodych ludzi w Japonii, zagubienie w olbrzymim, pustym świecie – pustym, choć przepełnionym ludźmi, bo brakuje tej jednej, ukochanej osoby.
Dziewczyna skulona we wnętrzu robota, zawieszona w nieskończonej przestrzeni kosmicznej. Chłopak moknący na deszczu, zapatrzony w linię horyzontu. Obydwoje ściskają w rękach komórki, jak ostatnią deskę ratunku, talizman, który ochroni ich przed rozpłynięciem się w samotności. Do tego cichy, lekko monotonny głos reżysera, który dubbinguje chłopaka, a także delikatny, choć mocny głos jego żony, która dubbinguje dziewczynę. Dodajmy do tego pieczołowicie oddane krajobrazy, o których chce się pisać „żyletka!!!” (koniecznie z trzema wykrzyknikami) – i mamy prawdziwą perełkę animacji, którą koniecznie trzeba zobaczyć. Nie jakieś przegadane „Masz wiadomość”, o nie!
I na koniec – Makoto Shinkai narysował również mangę. I chwała mu za to, bo ona jest… o jeden rozdział dłuższa od filmu. Bardzo istotny rozdział. Zobaczycie, to zrozumiecie.
Brzmi zupełnie nieźle, jak skończy mi się okres blehowy to może się skuszę
Mangę do scenariusza Shinaki narysowała inna mistrzyni nastroju – Yumeka Sumomo/Mizu Sahara.
Uwielbiam wszystkie filmy tego człowieka
faktycznie, baka me, chrzan na mą głowę i z kamieniem u stóp do jeziora, faktycznie – manga jest owszem, narysowana po filmie, ale jest równocześnie zbiega się z treścia książki, która była podstawą do Hoshi.

Ja też uwielbiam, choć mam ochote go pogryźć za 5 cm/sec – ładnie to tak?
Czekolado, zapraszam w niedzielę, będzie Makotowy bonusik w kolejnej mojej recenzji