Jako Ślązaczka na dobrowolnym wygnaniu nie mogłam przepuścić takiej okazji! Wreszcie coś „dla ludzi” napisane po śląsku, wreszcie coś więcej niż słowniczek-ciekawostka, legendy i inne bojki, wreszcie coś, co nie jest poezją wydaną z okazji iluś-tam-lecia.
Nie miałam o książce większego pojęcia poza tym, że napisana jest po śląsku i że jest czymś zupełnie nowym. Jestem Ślązaczką kaleką językowo, wychowaną na fali zachwytu polszczyzną i wychowywania dzieci „do nowego”. Z moich rówieśników mało kto mówi po śląsku, a przedszkole, szkoła i liceum delikatnie, ale skutecznie wykorzeniały z nas akcent i swobodę mówienia.
Na szczęście mój brat, parę zaledwie lat młodszy, wszedł w dorosłość otoczony rodzącą się na nowo śląszczyzną. Taką prawdziwą, dumną i swobodną, pozbawioną łatki „popłuczyn po Niemcach”, „mowy roboli i gupoli”. Ja z daleka obserwowałam te ciche przebudzenie, które wreszcie oderwało się od polityki i zaczęło prosto – od słów na ścianach galerii handlowych, śmiesznych, naiwnych reklam i billboardów. Książka w całości po śląsku była kwestią czasu.
Komisorz Hanusik nie zdobędzie szturmem pierwszych miejsc na liście ogólnokrajowych rankingów popularności. Nie będzie też omawiany w szkołach. Nie dlatego, że jest to książka zła czy nudna, ale z powodu jej niesamowitej, jaśniejącej z każdej strony śląskości, którą najlepiej zrozumie ktoś urodzony w cieniu kopalnianego szybu. Dla pozostałych będzie to śmieszna opowiastka napisana dziwacznym językiem. Ja wpadłam w nią niczym we świeżą, nakrochmaloną pościel.
Doskonale sobie zdaję sprawę, że mój zachwyt w głównej mierze wynika z sentymentu do Śląska, z wydobywanych z pamięci słów, tak znajomo-obco uderzających w szczyt czaszki, rozchodzących się nisko po gardle. Z rozpoznania miast i ulic. Początkowo było mi niewygodnie (jak w owej metaforycznej pościeli), ale wystarczyło przestawić ten śmieszny pstryczek w głowie, który tak dawno temu przestawiłam na polskość.
Opowiadania o Hanusiku są dokładnie tym, co zawsze chciałam napisać o Śląsku – perełkami łączącymi wierzenia ze współczesnością. Bo Ślązak może i w XXI wieku tkwi, ale przewiąże czerwoną kokardką rączkę wózka dziecka (nie, żeby wierzył w podciepy, ale kto je tam wi). Tu ciągle żyją legendy i przesądy, a Skarbek stoi w rankingu świętości na równi z Barbórką. Bo pod ziemią wiele spraw nabiera innej perspektywy. Utopce siedzą w stawach po wyrobiskach, a ciemność biedaszybów równocześnie straszy i fascynuje.
Hanusik zmaga się nie tylko z przestępcami „normalnymi”, ale również z tymi nadnaturalnymi, zgodnie z zasadą: jeśli ma mordę, to można mu w nią przyłożyć. Zmaga się również z ciężkim kacem, bo i jego dotyka to najbardziej powszechne uzależnienie. Całość napisana jest ze swadą, przymrużeniem oka, a opowiadania składają się na spójną historię, która kończy się wielką awanturą. Czytelnik śmieje się, ale przez łzy, bo pod płaszczykiem sympatycznych opowiadanek kryje się smutna prawda o odchodzącym świecie, o kulturze, którą może uratować jedynie asymilacja.
Najcudowniejszą, najwspanialszą rzeczą jest jednak język, jakim została ona napisana. Choć momentami miałam wrażenie, że autor buduje niektóre zdania tylko po to, żeby wrzucić kolejne słówka do puli, nieodmiennie zachwycał mnie każdy akapit. Moja mowa, śląsko godka, którą zazwyczaj się porozumiewało z dziadkami i sporadycznie w domu, tu została najzwyczajniej w świecie użyta jak mowa potoczna, najzwyklejsza w świecie. Z radością odkryłam, że rozumiem wszystko, choć wzrastałam w przekonaniu, że jestem lingwistycznie upośledzona (i w sumie mam ku temu podstawy, jako jedyna nie umiem godać, robię za atrakcję na spotkaniach rodzinnych).
Pan Melon nie ma litości dla goroli – kto nie umie po śląsku, to najwyżej pomęczy się trochę dla zabawy i odłoży książkę. Zapomnijcie o słowniczku (bo cała książka to jeden wielki rarytas słownikowy). Zapomnijcie o przypisach, najwyżej na końcu czytelnik może liczyć na garść wyjaśnień, ale głównie po to, by lepiej zrozumiał znaczenie opowiadań, a nie samą treść. Przykro mi bardzo, gorole, żeście som do tyłu – mogę Wam przeczytać na głos i przetłumaczyć. Ale czy to będzie miało sens?
Ni bydzie. Boście som inksi uod nos. Jo żech sie ubawiła kiej mysza we syrze. I byda nostempno hanusikowo przigoda tyż cytać.
PS. Wydawnictwo Silesia Progress rządzi!
PS.2 Opowiadanie o policjancie z Warszawy również rządzi. Wymiata i zostawiło mnie spłakaną ze śmiechu.
Ha, też jestem w tym sensie upośledzona językowo 😛 W domu się „nyi godoło”… Znam mało słów, więcej rozumiem niż umiem użyć. Ale… „Dracha” Twardocha przeczytałam, są tam słowa po śląsku i po wasserpolsku i w sumie… zrozumiałam. Więc Hanusika chyba też bym ogarnęła 😀
jest różnica między paroma słowam wtrąconymi tu i ówdzie, a całością li tylko jedynie w konkretnym języku 😀 ale zachęcam do spróbowania, bo wiele się można domyślić z kontekstu, a śląski aż taki trudny nie jest 🙂
Nie wierzysz we mnie, Szyszko niedobra! 😀 Spoko, jak wpadnie mi w łapki to spróbuję 🙂
Mom kajś piyrszo tajla. 😉
muaaaa 😀
„Ja wpadłam w nią niczym we świeżą, nakrochmaloną pościel.” 😀
Kocham Twoje teksty!
*się rumienię* 🙂
Hej! Jesteś mężatką nie – nie możesz podrywać. Zwłaszcza jakichś świrów zza internetu.
Ale dziękuję.
ale… ale… ja się z radości zarumieniłam, bo mi się miło zrobiło, nie w celach podrywczych!
A, to ok – przepraszam. 🙂
Interakcje między ludzkie są trudne, nie zawsze załapię o co chodzi…
Zostałam przekonana. Przejdę się do księgarni w przyszłym tygodniu.
miłej lektury!
Czytam właśnie „Dreszcz” Ćwieka, gdzie jedna z postaci mówi po śląsku (to w sumie największy plus tej książki :P), zazwyczaj idzie go zrozumieć. 😉 Jak czytam książki po indonezyjsku, to po śląsku miałaby mnie dać rady? 😉
Ja z tego pokolenia warszawiaków, co to akcentu się nie uczyli. Wielce żeśmy sobie dworowali z nauczycielki (mając lat 15) która mówiła „fizykie” zamiast „fizykę” etc. Nawet nie mieliśmy pojęcia o gwarze warszawskiej, mimo, że słów żeśmy używali (i dotąd używamy). Trochę szkoda, ale co zrobić. 😉
e tam, Ćwiekowy Dreszcz to pikuś w porównaniu z Hanusikiem. Przyznam, że musiałam dzwonić do rodzicielki po pomoc językową. Ale dla chcącego nic trudnego!! Szczególnie dla asa czytającego po indonezyjsku, szacun. Wiele da się zrozumieć z kontekstu, dużo słów jest zbliżonych do staropolskich (np. gorzołka). I te akcenty, jejku jej! 😀
Tak podejrzewałam, że Pikuś, ale zawsze jakiś wstęp. 😛
Dzięki. Po to się uczę języków obcych, żeby mieć szerszy dostęp do kultury na świecie (w tym książek).
Normalnie jeszcze bardziej mnie zachęciłaś do przeczytania. 😀
miło mi 🙂