Czasem, kiedy zamkniesz mocno oczy w kompletnej ciemności, tak mocno, że najmniejszy okruch światła nie będzie do nich docierał, mogą otworzyć ci się drugie powieki. Te, które zasłaniają cię przed światłem tętniącego, wszechobecnego życia, które niczym złoto-ziekonkawa rzeka toczy się przez świat. Pierwotna siła natury, popychająca soki w górę drzew, zmuszająca ptaki do stroszenia piórek i do wędrówek. Gdzieś tam, na granicy między powiekami rezydują mushi.
Mushi to stworzenia będące tak blisko źródła życia, że praktycznie pozbawione materialnej formy. Niewidoczne i niewyczuwalne dla większości ludzi, współegzystujące z nami czasem na zasadzie symbiozy, czasem pasożytnictwa. Wybrańcy, którzy potrafią je dostrzec i wejść z nimi w interakcję są zwani Mushi-shi. Są to łowcy, kolekcjonerzy, zbieracze, badający zwyczaje i czasem tępiący je bezlitośnie. Podróżują po kraju, by chronić ludzi przed mushi. Ginko jest jednym z nich, a to, co go wyróżnia to głębokie zrozumienie harmonii przyrody świata ludzi i niewidocznych istot.
Tyle tytułem wstępu. Reszta to niezwykła mieszanina poetyckości, tajemnicy, baśni i legend ludowych, okraszona rewelacyjną muzyką. Perliste, dzwoneczkowe dźwięki unoszą się jak delikatne stworzonka o dziwnych kształtach, z którymi ma do czynienia Ginko. Wszechobecna zieloność, odludne tereny leśne, górzyste, puste brzegi morza – wszystko to w przedziwny sposób uspokaja i cieszy. Wędrowaliście kiedyś boso po mchu?
[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=AapZE-LHUdI]
Całość serii – zarówno anime, jak i manga, na podstawie której ono powstało – to seria niezwiązanych ze sobą epizodów. Jedyne, co mają wspólnego, to postać białowłosego mushi-shi, wiecznie palącego papierosy Ginko. Niczym wędrowny sprzedawca leków z czasów feudalnej Japonii dociera w każdy zakątek zalesionego kraju. Co ciekawe, jego ubiór wyróżnia się na tle mieszkańców, odzianych w tradycyjne kimona: nosi całkiem współczesny płaszcz i koszulę. Podkreśla tym samym swoją odmienność, inność, która wyrzuca go poza czas i miejsce – jak mushi.
Każdy odcinek to inne mushi. Tajemnica, która je okrywa jest niezwykła i bardzo działa na wyobraźnię. Mężczyzna, który śni przyszłość, chłopiec tworzący żywe litery, dziewczyna wędrująca z bagnem, młoda kobieta o głosie rdzy, mężczyzna kochający „bambusową księżniczkę”… wszystko rozlewa się przed naszymi oczami fascynując od pierwszej, do ostatniej minuty. Nie jest to jednak rzecz, którą można oglądać ciurkiem. Jeden, góra dwa odcinki wystarczają, sycą na cały wieczór. Poznajemy coraz to nowe osoby, nowe rodzaje mushi i jedynym komentarzem, jaki się nasuwa, to „rewelacja”. Jak niesamowitym człowiekiem trzeba być, żeby wymyślić takie cuda?
Dodatkową zaletą serii jest niezwykła… dobroć i harmonia emanująca z ekranu. Łagodny głos Yuto Nakato w roli Ginko doskonale podkreśla, jak potrzebna jest chęć zrozumienia odmienności, a także che współistnienia. Nie walka, ale właśnie koegzystencja prowadzi do najlepszych rezultatów. Możemy się nie zgodzić z niektórymi decyzjami bohaterów, ale zawsze na koniec czujemy wzruszenie… i nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Nawet, jeśli jesteśmy świadomi, że jeszcze daleka droga przed nami.
Zasmuca mnie, że jest to tak mało popularna seria, choć moim zdaniem zasługuje na wszelkie laury. Oryginalność fabuły, czarujące wykonanie i muzyka, która nie da się z niczym innym pomylić, czy można chcieć więcej? Oprócz tego, żeby było więcej odcinków niż 26, rzecz jasna… Dajcie się skusić, żeby zobaczyć, jak to jest gonić tęczę. Poznajcie wzruszająca historię miłości chłopaka i jego niewidzialnej żony, załóżcie kimono z dymiącą górą i schwyćcie w objęcia zielonookie dziecko, które umarło. Przyłóżcie dłonie do uszu, by usłyszeć szum lawy życia. Obejrzyjcie „Mushishi”.
Tak, piękna rzecz. Nieco stylu recenzowanego już Kino no Tabi. I tylko nieznacznie słabszego Natsume Yujinchou.
Ewenement nie tyle w światku animacji czy kinematografii, ale sztuki w ogóle.