Zastanawiałam się, co by tu zrecenzować. Dopadła mnie jesienna depresja – poniekąd związana z pracą i koniecznością pisania tekstów pod publiczkę, z drugiej strony – przeraźliwa posucha na rzeczy dobre ostatnio panuje, wszystko, co da się obejrzeć/przeczytać z zainteresowaniem w najlepszym przypadku osiąga ocenę „całkiem fajne”. No i dawno nie trafiłam na porządny szajsik tygodnia. A tu proszę, przy okazji porządków na półkach objawiło mi się zapomniane Niewidzialne Kolegium.
Małe to, chude, niepozorne, o prześlicznej okładce, w dodatku włoskiego pisarza – to wzięłam. Dałam się zwieść opisowi, który łudzi tajemnicą zakazanych pism, postraszył Casanovą (do którego mam słabość). Co prawda autor jest socjologiem (nie ufam socjologom) ale Stephen King pracował w pralni, a Hemingway pił, cóż, jakąś wadę trzeba mieć… no dobra, zabieram się do czytania, uprzedzona grzecznie, że czytam część drugą.
Zaczyna się zabawnie, niewinnie, ot, jakieś niewinne bzykanko w otoczce ukradkowego spotkania, po czym się okazuje, że główny bohater, Riziero, przepukał pannę dosłownie przed nosem Casanovy, który stał jak półgłówek pod złym oknem. W międzyczasie się dowiadujemy, że jakieś papierzysko papieża zniknęło i trzeba je znaleźć, bo skandal będzie. O rety, rety.
No, ale nie marudzę, czytam dalej, nastawiona na bohatera, który bystry, bitny i jurny jest – słowem, dałam mu naprawdę duży kredyt zaufania. Sęk w tym, że fabuła jest cienka jak zad węża i służy jedynie jako pretekst, żeby pan dobył swojego tarana rozkoszy i pogrzmocił nadziewające się na niego panny. Po którymś tam razie przestało to być zabawne, a stało się smutne, a ja czułam się jak blondynka oglądająca porno dla fabuły.
Nie, żeby to było ordynarne, ludkowie, opisy są filuterne i tylko lekko niesmaczne (ciamkające, jak to mówi moja znajoma). Chodzi o ten charakterystyczny dla różowych filmów schemat „przyniosłam panu pizzę a przy okazji jak wygląda pańska sypialnia”. Jak inaczej określić scenę, w której bohater udaje się do teatru, w kuluarach zastaje nadobną dziewoję zamkniętą w garderobie przez złą matkę i po paru zdaniach zaczynają się bzykać? Pozwólcie z resztą, że streszczę Wam ów fragment:
– Olaboga, jaśnie panie, zamkniętam tutaj, matula zła i niedobra!
– No jakże to, jakże, toż się nie godzi! Uwolnię pannę!
– Och, panie, matka klucz zabrała! Drzwi nie wyważaj, bo matula zła będzie, jak zobaczy uszkodzone dźwierze!
– Nie lękaj się, nadobna dziewico, uratuję cię! O, popatrz, zrobiłem dziurę we framudze – na pewno matula nie zauważy! Popatrz, paluszek wsadziłem, ojej, chyba nadziałem się na twoje piersi!
– Nadobny młodzieńcze, ja tu cierpię uwięziona! Patrz, jak cierpię, aż się rozebrać muszę…
– No, jak trzeba, to trzeba, ale dla porządku, proszę oto mój klucz uniwersalny, akurat w dziurkę wejdzie, a nawet w obie! Łuciu-łuciu… no, dobra, klucz sflaczał, idę se, miło było.
I dalej w ten sam deseń. W końcowej scenie łucianej do kompletu było narzędzie perwersyjnych tortur, trup perwersyjnej pani w majciochach ze sterczącym sztucznym wackiem, roztopiony wosk i torturowana przed chwilą pani, która po skończonych torturach erotycznych koniecznie musiała się odstresować za pomocą przyrodzenia swojego wybawiciela. Dodam, że pani torturowana niedawno straciła męża i poszła do tej perwersyjnej by go pomścić. No to go pomściła, a jakże.
W tym wszystkim twardo przebija się wątek skradzionego dokumentu i widać, że autor rozpaczliwie chce nadać swojej prozie przynajmniej pozory czegoś na poziomie. Owszem, historycznie to całkiem ładne – szczególnie sceny w wojsku. Niestety, w moich oczach przypominało to raczej próby ubrania niedźwiedzia w pończochy. Osobno oba elementy są ciekawe, ale razem jakoś nie pasują. Może autor bał się, że jeśli nie będzie erotyki, to ludzie zanudzą się detalami? Albo w drugą stronę – chciał napisać niegrzeczną powieść, ale sam przed sobą się nie chce przyznać, że podniecają go opisy przypadkowych stosunków, więc przypiął karteczkę z napisem „takie czasy, nic nie poradzę” i czuje się rozgrzeszony.
Cudnej urody eufemizmy w stylu zroszone wilgocią ściany groty Afrodyty, sokół, któremu ściągnięto kaptur i rzucił się na zdobycz… oczyma wyobraźni widzę nieszczęsnego autora, który siedzi przerażony przed kartką papieru, gorączkowo szukając porównań, które byłyby w klimacie. Widzę, jak siedzi i konstruuje przemyślną intrygę detektywistyczną na balu u markizy. Nie ulega wątpliwości – na pewno się przy tym doskonale bawił.
Przestrzegam wszystkich, którzy do tej książki chcą podejść na poważnie – nie da się. Najlepiej czytać ją na głos na babskim wieczorze obficie podlanym winem, bo to całkiem przyjemna głupotka. Jeśli chodzi o mnie, to podziękuję, erotyka na wesoło najlepiej mi wchodzi w wykonaniu Brytyjczyków z Allo, Allo (koniecznie z mokrym selerem i zegarem z kukułką). W sumie – z odpowiednim nastawieniem można się przy niej świetnie bawić.
Fabrizio Battistelli, Niewidzialne Kolegium
wyd. Oficynka, 2010
Dawno się tak nie uśmiałem, uprzejmie dziękuję:D
Heh, przecudnej urody recenzja, ale jej wadą jest, że aż człowiek ma ochotę przejrzeć to wiekopomne dzieło:P
Ej, a to kolegium w końcu Niewidzialne jest czy Zakazane, bo coś się zdecydować nie możesz..? ;P
P.S. Opis dzieła cudny, popatrz – ludzie takie rzeczy kupują i czytają, może by tak urządzić sobie kameralne warsztaty literackie, na których wymyślimy cudną intrygę okraszoną tym i owym..? ;D
albo napiszmy, ja zrecenzuję jako szajs i sprzedawajmy online z 5 zeta ;P
Niewidzialne, niewidzialne, choć powinno być zakazane ;P
hahahah ale się usmiałam !!! Bosko!!!
Takie recenzje sprawiają, że chce się tę książkę kupić ;).