Pół żartem, pół serio (1959)

Gdzieś tam w tle lecą Zmiennicy, a ja uświadamiam sobie, że nie lubię przebieranek. Po chwili przypominam sobie jedną z lepszych komedii, jakie widziałam w życiu – rewelacyjne Some like it hot Billiego Wildera. Delikatna weryfikacja – nie lubię przebieranek, kiedy baba robi za faceta, bo mam wrażenie, że wszystkie inne bohaterki są żenująco głupie (a faceci to smutne homofoby).  Poza tym istnieje masa całkiem racjonalnych powodów, by przebrać się za mężczyznę, ale odwrotnie… cóż, musi to być NAPRAWDĘ porządny powód.

Taki też mają Jerry i Joe – niechcący stają się świadkami mafijnych porachunków, więc koniecznie muszą zniknąć z oczu bandytom. Bezrobotni muzycy nie mają zbyt wielu opcji zawodowych, dlatego łapią pierwszą lepszą okazję, by zwiać – a jest nią… damska orkiestra jazzowa. W kobiecym przebraniu ruszają do Miami. Pech chciał, że właśnie tam odbędzie się zlot gangsterów. Po drodze Joe się zakocha w przeuroczej Sugar, a Jerry się zaręczy.

Sprawdź, czy szwy mi się nie przekrzywiły. I nie odpinaj mi stanika!

Najcudowniejsze w tej czarno-białej komedii jest to, że dzieje się w czasach, kiedy bycie kobietą nie ograniczało się do ogolenia nóg i wypchania stanika. Potrzeba było odpowiedniej maniery mówienia, noszenia butów na obcasie, pończoszek – czyli wszystkiego, co jest utożsamiane z byciem prawdziwą kobietą. Jerry, jako Daphne, czuje się w tym świetnie: plotkuje, zaprzyjaźnia się z dziewczętami, trzepocze rzęsami i czuje się w swoim żywiole. Joe, jako Josephine, cierpi strasznie, tym bardziej, że podoba mu się koleżanka z zespołu – może niezbyt rozgarnięta, ale o dobrym serduszku.

Film o dziwo nie dostał łatki seksistowskiego (a to, jak Joe oszukuje Sugar, spokojnie by wystarczyło) – jest po prostu uroczy. Może dlatego, że nie stara się nic powiedzieć, a jedynie śmieszyć. Humor opiera się na żartach sytuacyjnych i genialnych dialogach, które nie sięgają po tanie sztuczki złośliwości wobec płci. Kobiety może i są naiwne, ale potrafią kochać, mężczyźni może i są draniami, ale należy podziwiać ich determinację.

Uwodzące dźwięki ukulele? W wykonaniu MM wszystko jest możliwe

Poza tym film nie stoi tylko wątkiem Joe i Sugar – on przede wszystkim eksploruje temat męskiej podróży w kobiecy świat. W sposób, który powala na łopatki, koncentrując się na postaci Daphne. Jerry nie udaje kobiety, by kogoś oszukać – on po prostu JEST kobietą, o dziwo – nie traci nic ze swej męskości.  Jack Lemmon stworzył doskonałą kreację, może dlatego, że doskonale się bawił w przebraniu, flirtował na planie i sam dobierał sobie garderobę. Z kolei Tony Curtis czuł się w ciuchach okropnie, dlatego jego rola Joe, który nie cierpi wcielenia jako Josephine, jest tak wiarygodna.

Marylin Monroe jest tak przeurocza, że momentami mdli. Ta rola jest kwintesencją tego, czego się zawsze obawiała: że ludzie będą ją postrzegać jak słodką idiotkę, naiwne dziewczątko. Lekko zamglone, nieprzytomne spojrzenie, którym raczy nas z ekranu, niestety jest wynikiem problemów aktorki z używkami – reżyser miał do niej nieziemską cierpliwość, powtarzając raz za razem ujęcia z jej udziałem, gdyż notorycznie zapominała testu.

Ta-RA-tata-ta…

Billy Wilder niechcący pokazał prawdziwe oblicza aktorów: pogodnego Lemmona, Curtisa-kobieciarza i zamkniętą w klatce ładnej buzi MM. A może to było zamierzone? Nie ulega wątpliwości, że na ekranie mamy prawdziwą eksplozję świetnego aktorstwa. Jeśli się pomyśli, że połowa ujęć musiała być powtarzana, ze względu na przelatujące nad głowami ekipy samoloty, kłopotliwą Marylin, marudzącego Curtisa, należy podziwiać upór reżysera, i talent, który pozwolił mu wydobyć to, co najlepsze.

Uwielbiam ten film, gdyż zostawia po sobie przyjemne, ciepłe wrażenie, że kobiecość i męskość to tylko ułamek tego, kim jesteśmy. Scena tanga w nadmorskiej kafejce (z przeuroczym panem Żabą, Joe E. Brownem) wbija się w pamięć, a co wrażliwszym homofobom pewnie śni się po nocach – piszę, że co wrażliwszym, bo trzeba naprawdę, naprawdę się postarać, by w tym pogodnym filmie dostrzec jakieś zagrywki homoseksualne, propagujące transwestytyzm czy…  ech, ten film jest majstersztykiem flirtu i tyle.

Warto to zobaczyć, choćby po to, żeby przypomnieć sobie, że w USA też kiedyś potrafili dobre komedie robić, a nie do znudzenia odcinać kupony od filmów, które zostały już wyprodukowane. W końcu nikt nie jest doskonały…

Pół żartem, pół serio (Some like it hot)
reż. Billy Wilder
wyst. Marilyn Monroe, Tony Curtis, Jack Lemmon, Joe E. Brown

2 Replies to “Pół żartem, pół serio (1959)”

  1. Skoro zachęcasz, że to film amerykański z serii tych dobrych to chyba po niego sięgnę. Bardzo zachęcająca i intrygująca okładka.

  2. Jeden z moich ukochanych filmów, niezmiennie od wielu lat- bawił mnie, kiedy byłam dzieckiem i teraz,kiedy jestem panią w średnim wieku;)jednak dobre filmy potrafią się obronic przed upływem czasu, prawda?

Dodaj komentarz