Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a odgrzewany kotlet nie smakuje najlepiej. Podobno to samo dotyczy książek – odcinanie kuponów od poprzedniego sukcesu nie mozę wróżyć nic dobrego. Ale czy na pewno? Ziemiański miał czas, by okrzepnąć literacko po rozczarowującym dla fanów zakończeniu Achai, a przed nami kolejny tom drugiej trylogii w niezwykłym świecie twardej cesarzowej.
Tradycyjnie, w środkowym tomie trylogii akcja zwalnia, tocząc się powoli pod górę. Kolejne wątki rozwijają się, losy splatają, jest trochę więcej wyjaśnień mechaniki świata. A jest o czym opowiadać – po pierwotnym szoku, jaki zafundował nam tom pierwszy (no jak to tak, tysiąc lat później?!), czas na lepsze poznanie bohaterów. Więcej też będzie okazji, by poopowiadać o przenikających się światach.
Niestety, to sprawia, że często pojawia się irytacja. Znowu o remontach w budynkach, znowu o ogrzewaniu… jakby pan Ziemiański pisał w wyjątkowo parszywym, wielkopłytowym bloku z czasów PRLu, na Wygwizdowie. I żarty o drogach też trochę męczą. Poza tym ci Polacy tacy jacyś lukrowani, jak wycięci z broszurek o ułanach. Ja rozumiem, obcy, wyższa cywilizacja… ale coś mi tu nie grało.
Może dlatego, że w tym tomie dotkliwie czuje się brak postaci, która trzymałaby to wszystko, za przysłowiowe jaja. Kogoś, kogo losy chciałoby się poznać, choćby kosztem przerzucania paru stron, by dowiedzieć się, co dalej. Babki są fajne, pomysł kobiecej armii nadal jest frapujący, Shen daje radę, Kai jest znośna… ale przez większość lektury przebija się delikatne zniecierpliwienie – no dobra, fajnie jest, ale kurcze, przydałby się już trzeci tom.
Na szczęście, jak się pojawia fabularne mięso, Ziemiański krzesze piórem iskry, aż uszy czytelnikowi płoną z wrażenia. Walki są pierwszorzędne, akcja leci na zbity pysk z rozwianym włosem i obnażonym mieczem. Te fragmenty czyta się rewelacyjnie, kibicując bohaterkom. W tych chwilach przebrzmiewa prawdziwa moc, która uczyniła z Achai jedna z poczytniejszych trylogii fantasy w Polsce.
Nie wiedzieć, czemu, mam delikatne wrażenie, że Ziemiański nie radzi sobie w dialogach. Opisy – rewelacja, ale wypowiedzi bohaterów są takie trochę… nienaturalne. Wszyscy albo mówią wysublimowaną polszczyzną, albo na siłę prymitywnie. Między wypowiedziami zazwyczaj dużo się dzieje, przez co dialogi wyglądają jak sceny z opery mydlanej. Musiałam sobie nieustannie przypominać, że to wojsko, więc oni może tak mają. Pewnie tak. Uch, nie nadawałabym się do wojska…
Powiem tak – wielbiciele stylu pisarza dostaną kolejny kawałek przepysznego, doskonale udekorowanego ciasta. Średni wielbiciele dostaną kolejny fragment frapującej historii. A nie-wielbiciele… niech się wypchają i czytają coś innego. A wszystkich pozostałych zachęcam do kupienia kolejnej części – nie zrażajcie się wolniejszą akcją tomu drugiego. To mija. Gdzieś w okolicy 400 strony – a przed nami jeszcze tom trzeci.
Andrzej Ziemiański, Pomnik cesarzowej Achai, t. 2
wyd. Fabryka Słów
Szczerze mówiąc obawiam się, że dla mnie akcja okaże się wręcz ślamazarna, już w pierwszym tomie miałam takie wrażenie. Lubię pióro Ziemiańskiego, dlatego z pewnością przeczytam i tę pozycję, ale poprzeczkę ustawiłam wysoko. Lubię dobrze skrojone opisy, to mnie nie przeraża, ale muszą czemuś służyć… no nic przeczytam to się dowiem 🙂
Oj tak, zdecydowanie się zgadzam. Gdzie Achaja? Gdzie Biafra? Gdzie Zaan? Nie ma i to już nie to samo.
No i mnie walki się niezbyt podobały. Strzelanki z karabinów mnie jakoś nie ruszają. Wolałam walki szermierzy natchnionych.
A czy jeśli pierwsza trylogia rozczarowała to warto sięgać po drugą?