Holmes. Sherlock Holmes. Dwa słowa, tak zgrabnie połączone, zawsze wywołują uśmiech na mojej twarzy i rozpalają w oczach iskierki zaintrygowania. Dziecięciem będąc spotkałam się ze słynnym detektywem po raz pierwszy i od tamtej pory ciepło go wspominam. Daleko mi do fanatyzmu, ale dobrego kryminału nigdy dość.
Sherlockista z miejsca zyskał łatkę „do przeczytania”, wystarczył sam tytuł. No dobrze, pomogła jeszcze całkiem przyjemna okładka (cylinder!). Potem dopiero przyszedł czas, by zainteresować się tym, co pod tą przyjemną okładką się czai. A czai się tam – a jakże! – zbrodnia.
Wyobraźcie sobie stowarzyszenie, które żyje postacią Sherlocka Holmesa. Stowarzyszenie bardzo elitarne, którego członkowie niemalże nie potrafią rozmawiać inaczej, jak cytatami z opowiadań Conan Doyle’a. Spotykają się co jakiś czas, na przykład by przyjąć nową owieczkę do swojego stada. Wyobraziliście to sobie? To teraz dodajcie do tego wszystkiego plotkę o cudem odnalezionym dzienniku Arthura Conan Doyle’a, który to dziennik ma rzucić zupełnie nowe światło na twórcę Sherlocka Holmesa. Już samo to wystarczy, by wywołać wśród Chłopców z Baker Street niemałe poruszenie. Ale nie byłoby kryminału bez zbrodni – domniemany znalazca dziennika zostaje znaleziony martwy w swoim pokoju hotelowym. Oczywiście samego dziennika ani śladu. Szukamy więc dalej – dziennika i mordercy…
Tu, niestety, zaczęłam odczuwać rozczarowanie. Usilnie próbowałam odnaleźć ten dreszczyk emocji, jaki zawsze towarzyszył czytaniu kryminałów, ale nie potrafiłam. Owszem, pojawiają się kolejne poszlaki, mogące wskazać rozwiązanie zagadki, pojawiają się czarne charaktery, pościgi i ucieczki, ale wszystko to jakieś takie… mało emocjonujące. Po prostu czytałam dalej z uczuciem, że mogę w każdej chwili odłożyć książkę i wrócić do niej po jakimś czasie. Nie spieszyło mi się dotrzeć do zakończenia.
Duża w tym wina bohaterów – nie byłam w stanie polubić prawie żadnego z nich. Piszę „prawie”, gdyż sytuację ratowała jedna postać: Bram Stoker. Skąd Bram Stoker we współczesnym kryminale? Ha, bo widzicie, Sherlockista to tak naprawdę dwie powieści. O jednej z nich już opowiedziałam, natomiast druga śledzi poczynania Arthura Conan Doyle’a po tym, jak brawurowo uśmiercił Sherlocka Holmesa. Po wielu perypetiach Arthur podejmuje się wyjaśnienia pewnego morderstwa. Pomaga mu w tym kilka osób, między innymi wspomniany Bram Stoker.
Te dwie powieści czytamy „na zmianę” – jeden rozdział ze współczesności, jeden z przełomu XIX i XX wieku. Ta „druga” powieść jest, jak dla mnie, dużo lepsza. Po części przez to, że bliższa jest klimatom oryginalnych przygód Holmesa, a po części, jak wspomniałam, dzięki postaciom. Arthur systematycznie przybliżał się do złapania mordercy, co obserwowałam z przyjemnością. Z kolei rozwiązania zagadki współczesnej nie trudno się domyśleć mniej więcej w połowie książki.
Od kryminałów oczekuję, że mnie czymś zaskoczą – Sherlockiście się to nie do końca udało. Jednak mimo wszystko przyjemnie było czytać o twórcy Sherlocka Holmesa w akcji, śledzić jego tok myślenia. On, na szczęście, wciąż potrafi zaskoczyć.
Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka
Graham Moore, Sherlockista (The Sherlockian), wydawnictwo Prószyński i Ska 2011
O ja 😉 Koniecznie muszę przeczytać. Moja lista „do przeczytania” niedługo sięgnie kosmosu 🙂 obecnie trawię „podatek” 😉