Święci z Bostonu (1999)

Jeśli film o Irlandczykach w Bostonie, to oczywiście bez kobiet, ale z dużą ilością alkoholu i przemocy. A jeśli do tego dodamy apetyczne męskie torsy pokryte tatuażami, to zyskamy mieszankę zaiste wybuchową. Z gatunku tych, które po wypiciu przypominają się gęstym kacem, mdłościami i… tęsknotą, żeby to zrobić jeszcze raz.

Irlandzcy bracia MacManus słyną w dzielnicy z dwóch rzeczy – głębokiej wiary katolickiej i pięści szybszych niż głowa. Oraz niewzruszonej lojalności wobec swoich przyjaciół, w poczet których zalicza się każdy, z kim można dobrze wypić i pożartować. Przypadkowa utarczka z byczkami z rosyjskiej mafii kończy się tragicznie – bracia w obronie własnej zabijają gangsterów. A że są uczciwymi chłopakami, to po opatrzeniu ran (i schowaniu kasy z haraczów, która przecież martwym byczkom na nic się już nie przyda) zgłaszają się na policję, gdzie czeka już na nich agent Smecker, którego ciekawią ci niezwykli przestępcy.

Grzeczni chłopcy zawsze zmówią paciorek przed pójściem (kogoś) spać.

Prasa podchwytuje gorący temat „obrońców sprawiedliwości”, okrzykując braci „Świetymi”, którzy bronią maluczkich przed bandziorami, a bracia budzą się w celi z przekonaniem, że oto Bóg ich wysłał, by zrobili porządek na dzielni. Robią to w stylu, który przywodzi na myśl przesadzone jatki rodem z filmów Tarantino i Rodrigeza, bo generalnie są dobrymi chłopakami i  o napadach i mordach mają średnie pojęcie. Ale Charles  Bronson zawsze miał linę, to  i oni wezmą, a co. Reżyser nie ukrywa, że czerpał z klasyki kina garściami, nie przekraczając jednak granicy pastiszu i wtórności.

Całują krzyże, przypalają papierosa – wszystko z jednakową nonszalancją

Do braci niebawem przyłączy się „zabawny gościu” Rocco, włoski mafiozo z samych nizin mafijnej struktury (tkwi tam niezmiennie od lat, bo bystrością nie grzeszy). Razem uderzają w miasto, w gangsterów i mafię, kpiąc sobie z policji i ścigającego ich agenta. Nie dlatego, że są zarozumiali, po prostu są zbyt poczciwi, żeby jakoś szczególnie sie ich bać. A powinni, bo Smecker jest geniuszem o nietypowych metodach pracy, w dodatku jest miłośnikiem opery, dominującym gejem i ma skłonność do damskich ciuszków, w których całkiem dobrze się prezentuje. W tej roli rewelacyjny Willem Dafoe, który jest tak brzydki, że aż piękny (szczególnie, gdy zasuwa w szpilkach).

Film mnie po prostu ujął. I to nawet nie dlatego, że jako młoda i głupia koza kochałam się bezgranicznie w Seanie Patricku Flanerym, który w tym filmie wygląda tak, jak nieszczęsny wilkołak z błyszczącej wampiriady wyglądać by chciał, a nigdy nie będzie. Powiem szybko i chyłkiem, że obaj bracia są  do schrupania i ogląda się ich z zadowoleniem. Dodatkowym plusem jest przesłanie, a właściwie jego brak – reżyser postaci traktuje z przymrużeniem oka i nie stara się zrobić jeszcze jednego filmu o samotnych mścicielach, którzy „punisherują” złych ludzi. Doskonale to widać w scenie, w której „święci” zastanawiają się, jak ocenić, kto zasługuje na śmierć i radośnie przystają na propozycję Włocha, że żaden  problem, on im powie.

Irlandczycy nie zrobią ci krzywdy, za to Włoch… jest półgłówkiem.

A już zupełnym absolutnym mistrzostwem absurdu jest scena z kotkiem. Nic nie powiem, trzeba to zobaczyć. Choćby gdzieś w sieci. Koniecznie. I scenę z żelazkiem. I z odtwarzaniem strzelaniny w domu zabójcy. I z toaletą… a, wszystko trzeba obejrzeć.

Podsumowując – wbrew całej krwi, strzelaninie i brutalności jest to niezwykle sympatyczny film, z tarantinowym przymrużeniem oka i coenowskim odrealnionym absurdem, leciutką parodią motywu samotnych mścicieli i nawet liźnięciem opery mydlanej. Świetnie zagrana produkcja, mająca dodatkowo wpadającą w ucho ścieżkę dźwiękową oraz ciekawy sposób narracji i prowadzenia kamery. Jeden z tych filmów, które się z entuzjazmem wspomina z przyjaciółmi.

Święci z Bostonu (Boondock Saints), 1999
scen. i reż. Troy Duffy
wyst. Willem Dafoe, Sean Patrick Flanery, Norman Reedus, David Della Rocco, Billy Connolly

8 Replies to “Święci z Bostonu (1999)”

  1. Mało jest filmów, na których bawiłbym się tak dobrze, i do których wracałbym z taką chęcią : )

  2. Wielbię ten film. 🙂 Co najmniej raz do roku muszę obejrzeć, bo się rozpuknę. ^^ Za to druga część zdecydowanie gorsza. Starali się, ale jakoś tak nie bardzo… Można obejrzeć, acz bez ekstazy. Ale jedyneczka – mrrr. 😀 I ta muzyka! *rozpływa się*

    Scena z kotkiem bezbłędna. xD No ale umówmy się: tam wszystkie sceny są bezbłędne, a Dafoe jest genialny. 😉

  3. Uwielbiam ten film! wracałam już do niego kilka razy, ścieżki słucham też często, bo warta tego. A scena z kotkiem, mistrzostwo 🙂

    Pozdrawiam!

  4. W dwójce są tylko niezłe pośladki, ale jedynka jest cudowna – choć ja raczej wolę Normana Reedusa jako obiekt kultu i uwielbienia.

  5. Oglądałam chyba z 3 lata temu i pamiętam tyle, że bardzo mi się podobał. Półeczka „do odświeżenia” 🙂

  6. Świętych uwielbiam, od pierwszego wejrzenia poprzez wiele kolejnych 🙂

    Część druga niestety już nie aż taka dobra, a Sean Patrick Flanery przesadził z botoksem chyba. Nie aż tak zła, żeby nie obejrzeć przynajmniej raz 🙂

  7. Film jest BOSKI! druga część, pomimo, że zjechana, to i tak miło się oglądało, jednak jedynka wymiata!
    Na krzywe drzewo, nawet Salomon nie naleje!

    1. po tym filmie absolutnie zakochałam się w Dafoe 🙂

Dodaj komentarz