Wystarczyły dwa słowa, żeby mnie zachęcić do sięgnięcia po trylogię: japoński steampunk. uprzedzam, będzie narzekanie, ale dotrwajcie do końca.
Lotosowe szaleństwo
Do kompletu dano mi jeszcze główną postać kobiecą, a ktoś coś wspomniał, że ma podobne odczucia jak przy Igrzyskach Śmierci i cóż, byłam kupiona. Uwielbiam dalekowschodnie klimaty, dobrze napisaną postać kobiecą zawsze miło się czyta, a Igrzyska przynajmniej łatwo wchodzą w człowieka.
Niestety, w związku z tym miałam wybitnie wysokie oczekiwania i trochę się na nich przejechałam, ale to moja własna wina. Wy dostaniecie uczciwą recenzję, bez sztucznego podbijania bębenka – mam nadzieję, że dzięki temu książka będzie po prostu miłą przygodą.
Zacznę od świata przedstawionego, który jest bardzo intrygujący i zasługuje naprawdę na brawa. Kraj na wyspach pokrytych coraz większymi połaciami pól czerwonego lotosu – paliwa, używki, źródła bogactwa i podstawy przemysłu kraju. Roślina ta jest wysoko toksyczna, wyjaławia ziemię, zostawia po sobie pasma martwej gleby. Ludzie albo są zmuszani przez biedę do pracy przy lotosie, albo migrują do przeludnionych miast.
Ciężkie opary lotosowego dymu zasnuwają niebo, po którym suną napędzane lotosem statki powietrzne. Mieszkańcy chorują na coś w rodzaju pylicy, gdyż wszechobecny dym zatruwa ich płuca. Bogaczy stać na filtrujące powietrze maski, oczywiście, można też pracować dla szoguna i cieszyć się w miarę czystym powietrzem w jego otoczeniu.
Istnieje też gildia mechaników, wszechwładny klan, który ma monopol na projektowanie, konstruowanie i naprawianie maszyn. Każdy czytelnik z odrobiną rozsądku od razu wie, że to oni są głównymi złymi tego świata, ale ta wiedza w niczym nie przeszkadza. Generalnie powiem tak – mało co w tym świecie zaskakuje czytelnika, który ma za sobą kilka książek o „idealnym” społeczeństwie.
Tancerze burzy
Jeśli chodzi o bohaterów to mamy klasyczny zestaw „czemu ona musi mieć tylko 15 lat” panna, „całe życie w kłamstwie” chłopak z gildii oraz ten fajny typ, co to się okaże niefajny. Ponownie, klasyka wszystkich powieści z trójkątem miłosnym i panną, której zadaniem jest zmienić świat.
Z tym, że te postacie są bardzo sympatyczne, a kiedy autor nie sili się na udawanie, że wie, jak zachowuje się nastolatka, to między postaciami aż iskrzy. Bardzo podobały mi się dialogi, relacje między bohaterami, przemyślenia bohaterki na temat jej własnych uczuć w stosunku do innych postaci. Myślę, że to właśnie sprawiło, że z przyjemnością przeczytałam szybko cały pierwszy tom.
Dodajmy do tego, że szogun, czyli najwyższy władca, jest szalonym psychopatą, wysyła pannę i jej rodzinę na poszukiwanie tygrysa gromu. Te mityczne stworzenia podobno wyginęły od lotosowego dymu, ale pan szaleniec chce, to nie ma bata. Znaczy się będzie, jeśli ktoś ośmieli się zaprotestować.
I tu pojawia się najbardziej intrygujący wątek książki – magia.
Magia w trybach steampunka
Świat książki z jednej strony jest techniczny, z drugiej mocno przesycony mitologią japońską, która istnieje całkiem realnie. Nasza bohaterka, Yukiko, nie tylko stanie oko w oko z demonicznymi Oni, czyli japońskimi ogrami, ale także obłaskawi mityczne stworzenie, jakim jest arashitora, czyli tygrys gromu. Ta druga rzecz uda się jej dlatego, że panna potrafi nawiązywać kontakt telepatyczny ze zwierzętami.
Umiejętność ta jest bardzo, bardzo, BARDZO tępiona przez Gildię, więc Yukiko musi się ukrywać. To, że praktycznie każdy się domyśla po paru scenach, to drobiazg, w końcu jakoś trzeba popchnąć fabułę.
Dialogi między Yukiko i gryfem (bo tym właśnie jest arashitora) są naprawdę świetne. Polubiłam typa.
W sumie w pierwszym tomie nie dzieje się wiele więcej, przynajmniej przez 3/4 książki, w której autor powoli wprowadza nas w świat i wszystkie jego zawiłości. Robi to zgrabnie, a sama powieść ma naprawdę świetną dynamikę.
Steampunk po japońsku
Z japońszczyzną w książce mam parę zgrzytów i nie wiem, na ile to wynika z mojej trochę głębszej wiedzy i pewnych światopoglądowych granic, a na ile z winy autora.
Po pierwsze, japońskie słowa i nazwy. Jest ich sporo, a z tyłu książki znajduje się słowniczek, więc to nie są dwa-trzy wtrącenia. Pojawiają się nazwy przedmiotów charakterystycznych tylko dla Kraju Kwitnącej Wiśni czyli na przykład tanto (krótki miecz) czy daimyo (pomniejszy władca). Znałam większość z nich i drażniły mnie wstawki wyjaśniające co to jest i czym to się je, ale rozumiem, że to ma na celu pomóc nieobeznanemu czytelnikowi. Ale czy na pewno pomaga?
Taki Dukaj się nie patyczkuje z czytelnikiem i wali słowa, których nie można znaleźć w ciągu pięciu sekund w wyszukiwarce, bo ich po prostu nie ma. Tym bardziej, kiedy się w danym świecie żyje, nie ma potrzeby tłumaczenia rzeczy oczywistych! Powiedzcie, czy nie razi Was w oczy konstrukcja „ujął swój łuk, czyli wyprofilowany kawałek drewna z nałożonym sprężystym sznurem”? Mnie razi. I nie ważne czy to łuk czy tanto.
Drugą kwestią jest to, że na przykład słowo shima dosłownie znaczy 'wyspa’ i mój mózg protestował przeciw słowom „na wyspie Shima”. Wyspa-Wyspa. Na szczęście arashitora stosowany jest zamiennie z prawie-dosłownym tłumaczeniem, czyli tygrysem gromu, ale podobnych myków jest w tej książce więcej. I mój biedny mózg próbował nie rozumieć słów, żeby mu się płynniej czytało.
Jak pisałam wyżej, to jest być może kwestia mojej znajomości języka i inni nie będą mieć takich potykaczy przy czytaniu.
Japonia po australijsku
Tak właściwie moim największym problemem było to, że książkę napisała osoba, która Japonię zna ze słyszenia. Generalnie uważam, że zapożyczanie z innych kultur i udawanie, że się wie, o co chodzi, to zabieg co najmniej krzywy. Mało tego – jeśli przypadkowa dziewczyna z Polski podczas lektury ma delikatne wrażenie, że ktoś czytał na ten temat dużo, ale niekoniecznie uważnie, to nie jest dobrze. Powiem szczerze – ja nie jestem jakimś szalonym ekspertem, a miałam wrażenie, że oglądam bardzo ładne dekoracje z dykty udające mur. Śliczne kopie obrazów mistrzów na nieco gorszym płótnie.
To jest różnica wyczuwalna dla osoby, która czytała książki czy oglądała filmy tworzone przez „tamtejszych” autorów. Jeśli się mocno „siedzi” w tamtejszych klimatach, można odnieść wrażenie, że autor mocno się ślizga po powierzchni, biorąc sobie rzeczy tak, by mu ładnie wyglądały.
To mi się średnio podoba.
Ale z jakiegoś dziwnego powodu, mimo irytacji, książkę przeczytałam i na pewno sięgnę po kolejną część.
Podsumowanie
Książka jest dziurawa. Ma irytującą (dla mnie) manierę przedstawiania świata. Stosuje skróty fabularne i po raz kolejny nastoletni podlotek jest obiektem seksualnym. Fabuła jest przewidywalna.
I czyta się to świetnie.
Naprawdę, ja wiem, że narzekam, ale coś w tej książce jest takiego, że połyka się ją w trzy wieczory. I to bez poczucia winy, że to jakieś guilty pleasure. Nie, to jest zadziwiająco przyjemna lektura i ma absolutnie wspaniałe momenty. Wywołuje drżenie serca, smutek, chce się kibicować tym jełopom, którzy zmierzają ku oczywistemu finałowi.
A może to przez słowa „samuraj o zielonych oczach”. Ja łatwa dziewczyna jestem. I dobrze mi z tym.
Szyszka
Książkę wydał Uroboros
Fajna recenzja, jak zwykle. Tej książki nie znam, może być fajna.Przeczytał m dwa tomy „Wojny makowej” też wciąga.I nie mam wrażenia dekoracji.