To miała być lekka, przyjemna, ciekawa książka z nutkami słowiańskości. Miała mieć intrygujących bohaterów. Miała być napisana pięknym językiem… Miała. Troszkę jej nie wyszło.
Fakt, czytałam raptem jedną książkę Naomi Novik – „Smoka Jego Królewskiej Mości”. Ale to była taka dobra książka! Moje wysokie oczekiwania w stosunku do „Wybranej” były więc chyba całkiem zrozumiałe?
Zaczęło się jak to zwykle w moim przypadku bywa, czyli od pięknej okładki. Tuż po tym dostrzegłam nazwisko Autorki, więc oczywiście byłam już kupiona. Czy raczej ja byłam sprzedana, a książka kupiona? No, sami rozumiecie 😀 Potem doczytałam, że główna bohaterka ma na imię… Agnieszka. I to nie jest spolszczenie, tylko Naomi Novik faktycznie sięgnęła po polskie imiona. Poziom mojego zaintrygowania wzrósł znacząco.
Nie pamiętam już nawet, co wiedziałam o tej powieści, zanim kilka dni temu się za nią zabrałam. Nawet jeśli kiedyś przeczytałam opis z tyłu książki, to już go zapomniałam. Pamiętałam tylko, że to ma być dobre. Niestety, problemy zaczęły się dosłownie od pierwszej strony…
Na samiuteńkim początku główna bohaterka – która, ku mojej rozpaczy, jest narratorką całej opowieści – wyjaśnia, że ten Smok, co zabiera do siebie dziewczyny z wioski, to tak naprawdę ich nie zjada, ani nie robi im krzywdy. Siedzą sobie 10 lat w jego wieży, a potem dostają od niego dużo złota, wyjeżdżają do miasta, idą na uniwersytet i zakładają rodziny. Erm… Nie no, spoko, ale w ten sposób już na wstępie szlag trafia tajemniczość Smoka. Który niestety nie jest smokiem, a jedynie czarownikiem z fajnym przezwiskiem.
Drugą rzeczą, jaką dowiedziałam się z monologu Agnieszki był fakt, że ta siedemnastoletnia dziewczynka jest strasznie infantylna. Jej tok myślowy i sposób wyrażania się pasował mi bardziej do dziesięciolatki, niż do dziewczyny, która była w wieku idealnym do zamążpójścia (według zwyczajów panujących w tym świecie). A jeszcze jak dodała, że ona nigdy nie potrafiła utrzymać ubrania w czystości, bo po dziesięciu minutach jakimś cudem miała je już czymś poplamione lub rozdarte… O mój borze zielony, nie rzucenie tej książki w diabły w tym momencie było wyzwaniem.
Ale nie, nie rzuciłam, bo jeszcze nie poznałam Smoka. Co prawda już było jasne, że nie będzie to Główny Zły tej bajki, ale co tam, może będzie miał inne zalety.
No więc… nie miał. Przez kilkadziesiąt stron nie chciałam uwierzyć, że postać z takim potencjałem jest po prostu bucem. I to takim, który jest bucem dla samego faktu bycia bucem. Od początku pomiatał Agnieszką, wyzywał ją od kocmołuchów i idiotek, co nie potrafią się nauczyć prostego zaklęcia (bo oczywiście dziewczyna miała zostać adeptką sztuk magicznych). Gdy już pierwszy mój szok minął, wypatrywałam uparcie sygnałów, że jednak Smok się zmieni. Że w trakcie książki wyjdzie na jaw jego głęboko chowana trauma, którą Agnieszka będzie mogła ukoić, dzięki czemu wredny buc przestanie być wredny tylko dla niej.
Tak, uwielbiam takie historie 😛
Ale tutaj jej nie dostałam. Smok pozostał bucem do samiuteńkiego końca… Gorzej, bo po drodze jeszcze wiele rzeczy było bardzo, bardzo nie tak, jakbym sobie tego życzyła.
Kolejną kwestią, która koszmarnie mnie bolała, był język. Postawienie Agnieszki w roli narratorki wymusiło taki, a nie inny sposób opowiadania i to był bardzo, bardzo zły wybór. Nie pozostał nawet ślad po pięknych, dorodnych, przepysznych zdaniach, jakie wypełniały karty „Smoka Jego Królewskiej Mości”. I nie była to wina tłumacza.
To jest dobry moment, by zastanowić się nad grupą docelową tej powieści. Zdawałoby się, że różni się znacznie od tej, do której kierowany był „Smok…”, że „Wybrana” to nawet nie YA, ale historia dla młodszych odbiorców. I nawet tutaj pojawiają się problemy.
Z początku faktycznie miałam wrażenie, że to książka raczej dla dzieci, głównie za sprawą narracji. Ale potem… Potem zaczęli ginąć ludzie. I to w bardzo obrazowy i dość brutalny sposób. Im dalej w opowieść, tym częściej pojawiały się takie sceny, przeplatane jakże błyskotliwymi przemyśleniami Agnieszki. A pod koniec…
I wiecie co? Nawet nie jestem zła. Jest mi po prostu ogromnie przykro. Tak bardzo liczyłam na to, że Naomi Novik podaruje mi opowieść na miarę przygód Temeraire i jego pilota, że powrzuca w tę opowieść mnóstwo słowiańskich smaczków, że spędzę kilka przyjemnych wieczorów, otulona magiczną gawędą. Nic z tego się nie sprawdziło. Nic. Bohaterów nie polubiłam, język był praktycznie nie do przetrawienia, akcja nie umiała się zdecydować, czy woli być chaotyczna, czy senna, a budowa świata była przeprowadzona kompletnie po łebkach. Ostatecznie jedyny pożytek z „Wybranej” mam taki, że ładnie wygląda na zdjęciach 😛
Naomi Novik – Wybrana (Uprooted), wydawnictwo Rebis, 2015
No, czasem tak bywa.Ja sięgnęłam po”Lata ryżu i soli” z dużą nadzieją:historia alternatywna, Europa wymarła, Azja króluje, oj.A się wynudziłam!
Oho, a ja tę książkę wciąż mam na liście do przeczytania… Ale jak mówisz, że przynudza, to chyba nie będę się do niej spieszyć 😛
No wiesz, kwestia gustu..Ja bym wolała Grzędowicza.I tom był fajny.
Właśnie jestem dość intensywnie kuszona Grzędowiczem i czuję, że niebawem się w końcu złamię 😉
Przykro mi… Miałam nadzieję, ze ją przeczytasz, zachwycisz się i wtedy przeczytam ją ja i też się zachwycę. A tu taki bobok… To może teraz będziesz się leczyć Grzędowiczem? Vuko się poleca 😉
Ech, ech, też miałam taką nadzieję… Ale nic to, naprawi się 😀
Taaak, zerkam sobie na pana Grzędowicza coraz bardziej przychylnie… Czuję, że jeszcze troszkę i faktycznie po niego sięgnę 🙂