Przyznam szczerze, że kiedy kumpel zaczął mnie zachęcać do oglądania serialu, gdzieś z tyłu mózgu odezwał się pełen niechęci głos, mówiący „naprawdę chce ci się, Szyszko, oglądać jeszcze jeden papierowy serialik ze starszą panią-detektywem?”. Jak to dobrze, że błyskawicznie wyprowadzono mnie z błędu i przedstawiono jednej z najlepszych żeńskich postaci w świecie kryminału.
Garść informacji
Kerry Greenwood napisała książki, a australijska telewizja postanowiła nakręcić serial. Bohaterką jest Phryne Fisher, spokrewniona z rodziną królewską, bogata, młoda kobieta. Akcja toczy się w latach 20stych ubiegłego wieku, w Melbourne. Panna Fisher rozwiązuje zagadki kryminalne, często wchodząc w drogę inspektorowi Johnowi Robinsonowi.
Nawet na drugi rzut oka serial wydaje się nie być niczym innym niż rozrywką dla dojrzałych kobiet, które zasiadają przed telewizorem przy kawie i ciasteczku. Wszystko, ale dosłownie wszystko wydaje się wskazywać, że nie oferuje nic poza przyjemną rozrywką fanom rasowych kryminałów.
Rzeczywiście – najbardziej wysuwa się na przód warstwa rozrywkowa, specyficzna lekkość pseudo-retro kryminałków. Osoba oczekująca ciężkich zbrodni, owianych atmosferą bezsensu życia, depresją i Głębią przez bardzo duże G – będzie rozczarowana.
Ja byłam zachwycona.
Panna Phryne Fisher
Przede wszystkim zakochałam się w głównej bohaterce. Phryne wpisuje się w kanon „niegrzecznych dziewcząt„, które często są głównymi bohaterkami książek z gatunku „ona taka dzielna i sama przeciw światu a potem pojawia się ON”. Ale tylko dlatego, że nie ma jeszcze kategorii „ona taka dzielna, ma współpracowników, a potem pojawia się on i też współpracuje”.
Panna F. jest bogata, ma wysoka pozycję społeczną, działa na przekór obyczajom, często zachowuje się jak mężczyzna, ale nadal pozostaje kobieca i urocza. Zazwyczaj twarda kobieta to taka, która tłumi w sobie emocje, jest nastawiona na cel, robi za samotnego wilka na pustyni – słowem, jest mężczyzną, tylko z innym zestawem genitaliów. Oczywiście tylko do momentu, kiedy ostatecznie uzna, że się poddaje miłości, wtedy staje się puszeczkiem-koteczkiem i nagle trzeba ją ratować z opałów.
Phryne nie jest facetem w spódnicy, choć momentami skojarzenie z Jamesem Bondem nasuwa się mimo woli. Jest swobodna, jeśli chodzi o obyczaje, ale nie jest ani wyzywająca, ani wulgarna. Jej eskapady seksualne nie są kwintesencją jej osoby, a raczej dodatkiem – kolejni kochankowie pojawiają się na moment, by zniknąć w następnym odcinku. Nigdy nie są to romanse w stylu „bogata panna się nudzi”, zawsze są podyktowane obopólną fascynacją i chęcią zabawy., a raz nawet zalążkiem prawdziwego uczucia.
Phryne potrafi strzelać, prowadzić samochód, wspinać się po linie z kotwiczką, otwierać zamki, biegać po dachach… lubi swoją sprawność fizyczną i kolejne wyzwania (także łóżkowe) wita z entuzjazmem. Skąd panna z dobrego domu ma taki zestaw umiejętności? Cóż, zapytajmy o to jej ojca, starego oszusta i krętacza, który wżenił się w „porządne towarzystwo”. W dodatku lata 20ste ubiegłego wieku to czas ruchów feministycznych, więc bohaterka po prostu próbuje wszystkiego, co ma do zaoferowania świat. No i akcja toczy się w Australii, która ma trochę mniej skostniałe poglądy niż kraj-matka, czyli Wielka Brytania.
Przyjaciele i współpracownicy
Jedną z największych zalet serialu jest w moich oczach to, że panna F. nie działa sama. Owszem, ma decydujący głos i często działa lekkomyślnie, ale nieczęsto się zdarza, żeby w serialu nie-policyjnym główny bohater nie działał tylko na własną rękę, samotnie stając przeciw światu. Punkt drugi – kobieta najczęściej ma męskiego pomocnika – do tego stopnia, że jeśli są dwie babki, to od razu podejrzewa się serial o manifest homoseksualny.
Prawą ręką Phryne jest Dot, delikatna służąca o mocnym kręgosłupie moralnym (który z czasem się uelastycznia). Obie panie działają ramię w ramię, na zmianę śledząc, włamując się, zdobywając dowody i pakując przestępców za kratki. Dorothy jest świetną postacią – ona również pokazuje, że można żyć według ideałów feministycznych, nie zamieniając się w agresywnego babochłopa. Ma narzeczonego – policjanta – który początkowo ma problem z zaakceptowaniem jej niezależności, ale szybko docenia jej niezwykłą inteligencję.
Dodatkową pomoc niesie adoptowana córka-ulicznica, uratowana ze złodziejskiej szajki, a później – także jej koleżanka. W pierwszym odcinku Phryne brawurowo zagarnia z ulicy dwóch taksówkarzy, proponując im pracę u siebie. Panowie również śledzą, wkręcają się w towarzystwo, ale dużo rzadziej obserwujemy ich na ekranie.
Ten ON
Większość lekkich seriali kryminalnych ma wątek miłosny, tak jest i tutaj – ale trochę na odwrót. To mężczyzna cierpliwie czeka na to, by kobieta ostatecznie się przekonała o swoim uczuciu. Romans jest pierwsza klasa – dużo patrzenia na siebie, dużo momentów z bolesnymi, szczerymi wyznaniami, trochę tajemniczej przeszłości… Kawał porządnych, babskich wzruszeń, ale w ciekawej konfiguracji. To on patrzy, jak ona odchodzi, to on cierpi w milczeniu na wieść o jej kolejnych romansach, pobłaża jej wybrykom i mięknie jak ona z nim flirtuje, wybaczając jej kolejną psotę.
W dodatku ani na moment John nie jest miękką kluchą, droga Australio, mężczyzn robisz pierwsza klasa.
Ten on bardzo chciałby ratować Phryne z opałów i często się złości, że dziewczyna się niepotrzebnie naraża… ale o wiele częściej jest zły, że sama zdołała się z tarapatów wykaraskać. Trochę trudno być stereotypowym mężczyzną przy Phryne, dlatego w pewnym momencie John po prostu się poddaje szalonemu tajfunowi entuzjazmu.
Mężczyźni nie mają lekkiego życia w tym serialu, oj nie.
Wszystko razem
Serial zachwyca nie tylko ciekawym podejściem do kobiet, sympatycznymi bohaterami, ekscytującym romansem, ale również wykonaniem. Budżet pojedynczego odcinka sięgał miliona dolarów, a nad prawidłowym przedstawieniem epoki czuwał sztab historyków. Nie żałowano pieniędzy na kostiumy, dekoracje, samochody, samoloty, statki… Momentami mam wrażenie, że cała Australia wyciągnęła z szafy zapomniane sprzęty sprzed prawie stu lat i wrzuciła do serialu. Pod względem wizualnym to prawdziwa uczta dla oczu.
Druga rzecz – serial jest lekki i trochę momentami naiwny, ale nie można mu odmówić jednego – budzi przyjemne ciepełko w sercu. Jest też na tyle krótki, że nie zaczyna wydziwiać jeśli chodzi o sprawy kryminalne, w większości oparty jest na książkach, a nie fantazji scenarzystów, którym skończyły się pomysły (do dziś nie potrafię się otrząsnąć z wątku w innym serialu, Detektyw Murdoch, gdzie bohaterowie w pewnym momencie przeszukiwali tajemniczą, zapomnianą, pełną pułapek świątynię pseudopradawnego kultu tuż pod Toronto. Kwadrans drogi od centrum wręcz).
No i po trzecie: bohaterowie. Po prostu nie da się ich nie lubić. Phryne, która nie potrafi przejść obojętnie obok cudzego nieszczęścia. Łagodna Dot, która staje się ostoją emocjonalną dla bohaterów. Jej narzeczony, Hugh, który powoli zaczyna wierzyć w siebie i swoje umiejętności. Niesamowicie spokojny lokaj, pan Butler. Kwokowata ciocia Prudencja. Diabelnie przystojny i cierpliwy pan inspektor… Każda z postaci wnosi coś do fabuły. Dodam, że to naprawdę sympatyczne coś.
Serial jest świetnym zabijaczem czasu i prawdziwym okruchem słońca w oceanie ponurych historii kryminalnych. Ma tylko trzy sezony, ale raz, że autorka nie wyklucza powrotu do pisania, a producenci nie wykluczają, że zrealizują cykl filmów fabularnych, jak tylko główna bohaterka wyplącze się z kontraktu w Grze o tron. Ja w każdym razie będę na to czekać.
Mam słabość do seriali kryminalnych „z epoki”. Jak fabuła nie jest dobra to chociaż podziwiam dekoracje i kostiumy 😀 Ale przyznam, że oglądałam parę odcinków tego serialu (dawno, dawno) i pamiętam, że siedziałam do końca, bo chciałam zobaczyć, jak się wszystko rozwinie.
Swoją drogą, Murdocha też widziałam trochę, ale na szczęście poszukiwania w świątyni mnie ominęły 😀
JACK,nie John 😉
no i właśnie tu jest zonk, bo on jest John Jack Robinson 🙂
On Ma na imię tylko Jack. W kilku scenach można przeczytać legitymację policyjną. W swoją drogą czy można gdzieś kupić ten film na płycie?
Jack, to zdrobniale John
Panna Phryne wykrzykuje tego Jacka tak sugestywnie,że nie zauważyłam Johna 🙂
taka już jej fantazja, nazywać go inaczej niż wszyscy inni 😀 Panna Fisher lubi… być wyjątkowa 😉