Jak dziś pamiętam dyskusję Kałużyńskiego i Raczka na temat która dama jest piękniejsza: Marylin Monroe czy właśnie Audrey. Panowie pokazywali sobie zdjęcia a ja, małolata wtedy, nie wiedziałam wiele o seksapilu. Słuchałam Kałużyńskiego, który zachwycał się ulubioną blondynką i sarkał na chłopięcą figurę Audrey, twardo przerywając nieśmiałemu Raczkowi, który próbował wytłumaczyć swój punkt widzenia.
Dla mnie panowie równie dobrze mogli mówić o przemianach termojądrowych we wnętrzu Saturna, niewinność moja wtedy była wielka a straszna. Owszem, MM była ładna na zdjęciach, owszem, Audrey miała ładne oczy… A potem Raczek zaprezentował jak jego ulubienica się uśmiecha.
Wtedy po raz pierwszy nabrały sensu książkowe frazy takie jak: „rozkwitający, promienny uśmiech” czy „uśmiech rozjaśniający twarz”. To było objawienie. Jak urzeczona wpatrywałam się w twarz kobiety, która jednym prostym gestem zmieniała ponure popołudnie w podróż przez tęczę. Ten sam uśmiech miała potem na zdjęciach, na których, wycieńczona rakiem, ściskała po raz ostatni afrykańskie dzieci.
Książka rozpoczyna podróż właśnie od tej sceny: Audrey patrzy w oczy wychudzonemu dziecku, tak kruchemu, że filigranowa aktorka wydaje się przy nim tytanem i okazem zdrowia. W jednej magicznej chwili zakochujemy się w kobiecie, której wielkie, sarnie oczy zbyt często przepełniały się łzami. Autor bardzo dobrze przygotował się do wyprawy w życie Hepburn, korzystając z rozlicznych źródeł i docierając do osób, które mogły cokolwiek na temat aktorki powiedzieć.
Audrey była skryta, dyskretna. Nic dziwnego – nikt nie chciałby się przyznać do tego, że rodzice sympatyzowali z faszystami, a ojciec był znanym wichrzycielem i awanturnikiem o wątpliwej reputacji (choć we wspomnieniach Audrey zawsze zostanie najukochańszym tatą). Jej dzieciństwo ukształtowały dwie rzeczy – wojna i balet, które będą towarzyszyć jej do końca życia. To dzięki nim nauczyła się, że liczy się skrupulatność, przygotowanie i zimna krew. Oraz praca, praca, praca.
Nikt tak się nie przygotowywał do roli jak Audrey. W filmach promieniowała naturalnością, spontanicznością i beztroską. Na planie zaszywała się w kącie i potrafiła pracować dopiero po paru próbach, kiedy dobrze oswoiła się z dynamiką sceny (co przyczyniło się do kłopotów z Seanem Connerym, ale ponieważ pan Bond jest dżentelmenem, problem szybko rozwiązano). Wolała pracować nad scenariuszami chronologicznie. Kochała mocno, ale zawsze zostawiała jakąś część siebie zamkniętą dla wszystkich. Bajecznie utalentowana, wciąż przekonana, że jest brzydka. Żona. Matka. Aktorka. Kobieta.
Książka utrzymana jest w stylu bajarskim – nakreśla losy nie tylko samej Audrey, ale również osób, z którymi się spotykała, narrator snuje opowieść o czasach, w jakich przyszło jej żyć, o kontekście powstania filmów, o uczuciach samej aktorki. Dosłownie zagląda jej do serca, a że robi to z wdziękiem i urokiem urodzonego gawędziarza, biografię połyka się bardzo szybko i z niekłamaną przyjemnością. Drobiazgowe badania przeszłości gwiazdy Hollywood, która swym pierwszoplanowym debiutem zachwyciła Akademię, to prawdziwa uczta dla wielbicieli aktorki.
Jaka była na planie, jaka poza nim? Kogo kochała, kto był dla niej wsparciem, a kto wrogiem? Czy była bardziej zdystansowaną, uciekającą od życia Holly ze Śniadania u Tiffany’ego czy raczej księżniczką Anną z Rzymskich wakacji? Ile z jej życia znajdziemy w filmie Dwoje na drodze? Jak przygotowywała się do roli niewidomej w Doczekać zmroku? Odpowiedzi znajdziecie w niesamowitej, ciepłej i świetnie napisanej biografii.
Alexander Walker, Audrey Hepburn
wyd. Prószyński i s-ka, 2014
Cieszę się, że młodsze pokolenie też jest zauroczone Audrey. Ja miałam to szczęście, że niejako „na bieżąco” mogłam oglądać jej filmy w kinie i telewizji. Wielka szkoda, że się ich nie powtarza – no cóż – za mało seksu, przemocy i mordobicia. Tym bardziej polecam jej biografię, która sama jest jak scenariusz filmowy.