Avatar (2009)

Plakat nietypowy, bo nie straszy niebieską gębą. Być może dlatego, że to plakat z zapowiedzi, które są doskonałym przykładem świetnej kampanii reklamowej. Efekt – ludzie dzikimi tłumami walą na film, który fabularnie stoi na poziomie bajek Disneya. Tych w stylu „Pocahontas” i „Mój brat niedźwiedź”. Tyle, że narysowanych z niesamowitym rozmachem.

Rozmachu to filmowi nie brakuje. Polazłam z oczywiście na 3D, bo skoro film jest reklamowany jako przeznaczony głównie na tego typu zabawę, to cóż, wysupłam te 5 złotych więcej i zobaczę. Zobaczyłam. Raz uciekłam przed lecącym granatem. Miałam ochotę odganiać latające nasionko-meduzy i generalnie czuję się usatysfakcjonowana wizualnie tak bardzo, że kompletnie nie zwracałam uwagi na to, że mogę wręcz przewidywać kolejne dialogi. Ładne było, bo się skakało, latało, zwierzaczki były śliczne i groźne, a obserwowanie gibkich ciał Na’vi (szczególnie w wykonaniu Zoe Saldany – ale na to muszę uwierzyć na słowo męskiej części mojego towarzystwa, hehe) jest czystą przyjemnością. Sama planeta jest po prostu ferrerą barw i świateł… mnie trochę się kojarzyła z grami RPG, gdzie do pewnych miejsc można wejść tylko na pewnym poziomie i są one coraz bardziej wyuzdane wizualnie – nasz główny bohater, który za pomocą Avatara (hybrydy człowieka i Na’vi) przechodzi kolejne stopnie inicjacji wśród ludu tubylców przenosi się w coraz inne, coraz bardziej niesamowite części planety.

No dobra, ale dość zachwytów nad okiem, teraz przynajmniej parę słów o fabule by się zdało. Parę w zupełności wystarczy – ot, mamy ludzi, którzy zgodnie ze swą chciwą naturą chcą splądrować obcą planetę, która posiada (tradycyjnie) surowiec, który jest czymś tak absolutnie unikalnym, że trzeba go mieć za wszelką cenę. Surowiec umieszczony jest (tradycyjnie) pod główną wioską tubylców, w korzeniach ich domu-drzewa. Tubylcy (tradycyjnie) żyją w jedności z życiem planety, głupi biały człowiek (tradycyjnie) ma to w nosie, młody bohater, który ma na zadanie szpiegować dla ludzi przechodzi na jasną stronę mocy (również tradycyjnie) i koniec końców, po wielkich tragediach wywołanych ignorancją ludzi, tubylcy wygrywają (tradycyjnie, choć tylko na filmach). Po drodze dzieją się różne rzeczy takie jak miłość bohatera i tubylczej piękności, córki wodza (tradycyjnie). A wszystko tak ładne, że aż piszczy. Choć jestem pewna, że już sam fakt oglądania go inaczej niż „na płasko” był wystarczającym plusem, żeby uznać produkcję za interesującą. Niestety, na razie wychodzi mi, że może nie jedynym, ale największym.

Generalnie film oceniam jako bardzo dobry, bo faktycznie jest dopieszczony i przemyślany, choć już siedząc w kinie czuło sie pewne przeskoki fabularne, które pewnie się znajdą w kolejnych wersjach DVD, które będą krzyczeć, że wersja rozszerzona/reżyserska/z cicikiem/figurką/grającą małpką i tak dalej. W ten sposób zostaliśmy pozbawieni wizualnej zabawy w postaci walki w wielkim latającym paskudztwem, które jest owiane legendą – no prosze ja Was, facet na początku przez kwadrans tłucze się z pomniejszą gadziną, a potem bez trudu opanowuje dużego beboka? Nie, zdecydowanie film się ogląda dla oglądania, nie dla czegoś więcej. Zabrakło mi w nim oryginalności, tego czegoś, co na przykład ma „Macross Zero” (baaardzo podobne fabularnie anime, tyle, że ma przynajmniej ciekawe zakończenie). Brakło mi czegoś, co by sprawiło, że film będę pamiętać nie tylko jako „ładne było i w 3D, no, taki słynny ten film”. O wiele bardziej jestem ciekawa „Alicji w Krainie Czarów”, której trailer mnie po prostu urzekł idealnym kocim uśmiechem, który materializował się na obrzeżach widzenia, by kłapnąć przerażającą mordą tuż przed nosem.

Podsumowując – jedna z ładniejszych rzeczy, jakie widziałam ostatnio (włącznie z Gilliamowskim „Parnassusem”, ale o tym Miranda – jak jej czas pozwoli). Jedna z mniej oryginalnych fabularnie rzeczy, które widziałam ostatnio. Świetna rozrywka, jak popcorn – jesz, jesz, dobrze ci człowieku, ale po zjedzeniu masz świadomość, że w brzuchu masz tylko dmuchane nasiona. Ale ile było zabawy w trakcie… Zobaczcie sami. I koniecznie w 3D, przynajmniej będzie inaczej niż zwykle.

7 Replies to “Avatar (2009)”

  1. Szczerze nie lubię 'wizualnych’ filmów. Bo powiedz mi, Szyszko, kto będzie pamiętał Avatara za, dajmy na to, 10 lat, kiedy pojawią się nowsze, ładniejsze, bardziej zaawansowane technologiczne (i zapewne płytsze fabularnie) filmy? Wszak wiadomo, że uroda szybko przemija i nikt już nie pamięta, że ta starowinka, co cichutko siedzi w kącie, 50 lat temu była chodzącą pięknością. A Taksówkarz Scorsese, Ojciec Chrzestny Coppoli, Psychoza Hitchcocka czy setki innych filmów nigdy się nie zestarzeją, mimo że efektów w nich praktycznie brak.

    Tak więc 'Avatar? Wielkie mi halo’ (no chyba że DVD z cicikiem 😉 ).

  2. takież też i moje są odczucia. Ładne było, więc nie uważam czasu za stracony, a kasy zmarnowanej, ale żeby ołtarze temu wznosić, jak to robi kampania reklamowa…

  3. Nie mam właściwie nic do dodania – elegancko to Szyszko ujęłaś, mam bardzo podobne odczucia. Jak to ujął mój kinowy towarzysz: „tak śliczne, jak nudne” 😛 Ale wciąż, na wersję 3D do kina iść warto (to mówię ja, uwielbiająca ładne obrazki 😉 ).

  4. Ja dałem 4/5.

    A będą pamiętać- dobrze film zarobił. Problem z tym rozdmuchaniem: jakby mi powiedzieli „dobry film 3D” to też bym poszedł i zapłacił, ale jak mówili, że da best wymiata itd itp etc . . . to szedłem spodziewając się czegoświęcej niż „dobrego filmu”- i się zawiodłem- chciałem czegoświęcej. Mimo że film jest naprawdę dobry. (Ale Dystrykt 9 lepsiejszy.)

  5. A Ja poproszę kontynuację. Poproszę Amistad i zemstę białego człowieka.

  6. A teraz z zupełnie z innej beczki.
    Piersi. Element o znaczeniu marginalnym ( przynajmniej w kinie przygodowym s-f 3-D). Kobiety Na’avi biegały po dżungli ubrane głównie w naszyjniki. I jakoś rzuciło mi się w oczy, że niezależnie od pozycji ciała bohaterki naszyjnik ów zachowuje się niczym przyspawany. Ot, szczególik.

    I jeszcze jeden: większość piersi ( kobiecych ) zachwuje się w specyficzny sposób w trakcie przemieszczania się właścicielki, a już na pewno w trakcie skakania po drzewach i wygibasów typu salto i lądowanie na ptaku (jakkolwiek to brzmi:-). Panie z kosmicznego gatunku nie przejmowały się tymi prawidłami. Oczywiście można sobie tłumaczyć, że nie za duże te narządy posiadały i że takie umięśnione się były, że im się nic nie buja. Tyle że nie dość że to żałosny wykręt, bo te piersi w ogóle nie były animowane (wcale) to jeszcze ponoć tam u nich grawitacja mniejsza, więc i ruch być powinien. Jak tworzymy kompleksową wizję ekosystemu, to nie zapominajmy o narządach rozrodczych panie Jurku.

  7. Nie da się ukryć, że Avatar jest zabawką wizualną w wielkiej mierze. Mimo to denerwują mnie porównania tej historii do Pokahontas 🙂 To tak, jakby przyrównać Gwiezdne Wojny czy Władcę Pierścieni do bajek dla dzieci (nie bijcie! 😉 ). Historie równie trywialne, jeśli patrzeć na odpowiednim poziomie ogólności.
    Co do „kto będzie pamiętał za X lat” – czas pokaże. Ale nie wiem, jak Wy, ale ja pamiętam, że Titanic zdobył 11 Oskarów 😛
    Dzięki:)

Dodaj komentarz