Tarantino to bezczelny złodziej pomysłów, wątków, scen, muzyki… jest najlepszym dowodem na to, że to, co jedni nazywają piractwem, równie dobrze może być procesem twórczym. I chwała mu za to. Zarówno za piractwo, jak i proces twórczy, a przede wszystkim za niezwykle inteligentny humor i niespodzianki, które się czają za każdym rogiem. Tym razem noszą kowbojskie buty i kapelusze.
Lubię filmy Tarantino – oglądając je, mam wrażenie, że rozmawiam z kimś niesamowicie inteligentnym, kto nie ma potrzeby się wymądrzać i udawać, że jest czymś więcej, niż facetem w szlafroku, któremu ktoś się władował na trawnik ze sztywnym czarnuchem na tylnym siedzeniu samochodu. Tarantino uwielbia kiczowatą przemoc, która sięga do najlepszych tradycji kina gangstersko-samurajskiego: kałuże i fontanny krwi, setki strzałów władowanych w jednego bohatera, Ci źli, którzy są tak czarni, że węgiel na dnie kopalni wydaje się diamentem.
Ale miało być o Django, a nie moim prywatnym uwielbieniu dla Quentina T. Skąd taki tytuł? Ano, kiedyś był taki film. Ano, spaghetti westerny lubowały się w tym imieniu, po sukcesie pierwszego Django. Tak dla miłośników kina, to w pierwotnym Django jest scena obcinania ucha, którą znajdziemy we Wściekłych psach… Dzisiejszy Django to czarny niewolnik, wykupiony w dość niezwykły sposób przez doktora (dentystę) Schultza. W krótkim czasie panowie zaprzyjaźniają się, stają się partnerami w biznesie łowców głów oraz podejmują ryzykowną wyprawę na ratunek żonie Django, Broomhildzie.
Tyle fabuły. Prosta, jak dzida, ale równocześnie ujmująca. 90% emocji na ekranie wywołują dialogi, a Tarantino ponownie pokazuje, że to nie krew, nie jatka, nie brutalność przerażają nas najbardziej, ale zło tkwiące znacznie głębiej, przykryte ogładą, manierami, moralnością. Nie zło głupie i prymitywne, ale schowane za jowialnym uśmiechem i zasłaniające się prawem. Christoph Waltz, który w Bękartach wojny był właśnie takim wcielonym złem, tym razem jest kwintesencją sprawiedliwości i uczciwości. Jest dobry, ale nie łagodny. Czasem unosi się sprawiedliwym gniewem, ale generalnie jest z niego swój chłop.
I najwspanialsze jest to, że przez większość czasu nie wierzymy w taką postać. Nie można, po prostu nie można być tak kryształowo dobrym i na swój sposób bezinteresownym. W dodatku Waltz ponownie tańczy walczyka ze słowami, gestami i, jak w Bękartach, wykazuje się olbrzymią erudycją. Wydawałoby się, że taka postać zdominuje cały film, ale na drugim biegunie mamy zepsutego do szpiku kości Calvina Candie, który z chłopięcą twarzą Leonarda DiCaprio jest jeszcze bardziej przerażający. Ich taniec, potyczki słowne, wzajemne uprzejmości i złośliwości są prawdziwą ucztą dla rozumu i koszmarem dla napiętych jak postronki nerwów.
Leonardo jest wspaniały. Nie mówię tak ze względu na sentyment do Titanica czy Niebiańskiej plaży. Zawsze uważałam, że szufladkowanie go do roli słodkich chłopaczków jest potwornie krzywdzące. Django pozwolił mu rozwinąć skrzydła, pokazać całą gamę emocji, pokazać, że nie trzeba dźgać nikogo nożem z psychopatycznym błyskiem w oczach, żeby być śmiertelnie niebezpiecznym. Scena, kiedy macha zakrwawioną ręką jest powalająca – może dlatego, że aktor autentycznie zaciął się podczas pierwszych minut sceny i nie przerwał grania, tylko chlapał wszystkich dookoła juchą, wywołując autentyczną mieszankę przerażenia i obrzydzenia na twarzach współgraczy.
Nie można też zapomnieć o Stephenie, czyli Samuelu L. Jacksonie, który sprawia, że brakuje nam słów na określenie, jaki z niego zdradziecki sukinsyn. Czarny, który w głowie jest bielszy niż kaptur szefa Ku Klux Klanu, a w sercu czarniejszy, niż… no, coś bardzo czarnego w pokoju bez światła. Pod ziemią. Na Księżycu. W środku czarnej dziury. Zachwycił mnie oczywiście do szpiku kości.
Samuel jako wyjątkowo wredny czarnuch
A Don Johnson , jako Big Daddy? Poezja, no, może trochę podpita fraszka. Jeden z lepszych epizodów w całym filmie, ale nie powiem, o co w nim chodzi, bo na mnie już i tak krzyczą, że wszystkim naokoło zdradzam fabułę. Mnie osobiście scena rozłożyła na łopatki – dawno się tak nie uśmiałam, mówię Wam. Jamie Foxx, czyli tytułowy Django, wypada trochę przy nich blado, ale może właśnie tak miało być – jest zwyczajnym facetem, który chce odzyskać żonę.
Muzycznie – rewelacja. Mieszanka klasycznych pieśni westernowych, trochę nowych aranżacji, a także zupełnie współczesny rap. O dziwo, wcale nie kłuje w uszy, pasuje idealnie. A ja nie jestem z tych, co na muzykę zwracają uwagę. Ech, nie mogę się doczekać soundtracku…
Tarantino jest mistrzem filmowych patchworków, który nie oszukuje widza, wciskając mu kit jako dzieło sztuki. On mu wciska kit, jako kit, a nawet nie wciska, tylko zostawia na progu i weź, zrób sobie z tym, co chcesz. Pojawia się w filmie, jako gruby, lekko przygłupi handlarz niewolników i ma naprawdę bombową rolę… Jak tu go nie kochać?
Django jest o wiele mniej męczący, niż Bękarty wojny, a równie emocjonujący. Zresztą, sami siebie zapytajcie: kim był ten czarnuch?
Django, 2012 (Django Unchained)
scen. i reż. Quentin Tarantino
wyst. Jamie Foxx, Christoph Waltz, Leonardo DiCaprio, Don Johnson, Samuel L. Jackson
Byłam w sobotę w kinie. W sumie dobrze się bawiłam, ale czegoś mi brakowało i trochę mi się dłużyło momentami.
Muzyka rzeczywiście genialnie dobrana, już po kilkudziesięciu minutach stwierdziłam, że chcę mieć soundtrack u siebie 🙂
Ale Bękarty wojny zdecydowanie „bardziej” 🙂
ja się boję nazistów, a westerny uwielbiam, to może dlatego ja Django „bardziej” 😀
A ja chciałam iść na to z Bracikiem, ale najpierw on pracował, a teraz mi się urlop kończy. Czyli nie ma sprawiedliwości na tymże świecie….
A ja zasłyszałam wczoraj opinię, która mnie powaliła:
” 'Django’ to film o rasizmie i nietolerancji, w którym, jak to u Tarantino, sporo jest Czarnego humoru.”
XD
Oja, ojaaa, ojaaaaa! Byłam wczoraj, jakimś cudem załapałam się na jeden z ostatnich seansów… Tyle dobrego wcześniej o Django słyszałam, że poszłam pełna wątpliwości, a wyszłam zachwycona 😀 I oficjalnie stawiam ołtarzyk Waltzowi. Ponownie.