Londyn 2012 – fotorelacja

Cztery dni, trzy baby, dwójka gospodarzy i jeden Londyn – tak wyglądał dziki weekend, jaki zafundowały sobie Foka, Szyszka i niżej podpisana. Był to weekend iście filmowy: przez cały wyjazd towarzyszyły nam czasem słońce, czasem deszcz, kasztany przeniosły się z Placu Pigalle na londyńskie mosty, a listonosz wcale nie dzwonił dwa razy, tylko po cichu wrzucił listy przez szparę w drzwiach.

6:10, kierunek – Londyn
Są godziny zwykłe, nieludzkie i nieboskie. O ile jeszcze 6:10 rano jest zaledwie nieludzka, tak 4:20, o której trzeba było wstać, kwalifikuje się już jako nieboska. Bo przecież nawet bogowie muszą kiedyś spać! Ale, z drugiej strony, bogowie nie potrzebują samolotów, by dostać się do Londynu, więc właściwie mój argument traci na wartości. Podobnie, jak złotówka do funta. Albo na odwrót, nie pamiętam, egzamin z finansów międzynarodowych miałam w sesji zimowej.
Zostawiając przechwałki na boku – poleciały trzy baby do Londynu! Zostawiły męża, męża z dziećmi i kotami, a także wyjątkowo ciche mieszkanie (bo studenci wyjechali), i rzuciły się w Wielki Świat. Wielki Świat, w postaci Londynu, przywitał je słońcem i 13 stopniami… Nie wiem czego, ale na pewno nie ciepła. Ale nic to! Okutane, obwiązane szalikami, polarami, uzbrojone w parasolki i koślawy angielski akcent, wyruszyły na podbój kawałka Albionu.

Wbrew pozorom – bardzo łatwa do ogarnięcia. Zwłaszcza, gdy dodać do niej mapki papierowe, które Foka z Szyszką wyprosiły u przemiłego pana z obsługi dworca. Pana, który nie tylko wiedział, gdzie leży Polska, ale nawet gdzie leży Wrocław!

 

267 to Hammersmith
Schronienie znalazłyśmy u pary znajomych z Polski, mieszkających i pracujących w Londynie. Pierwszego dnia, gdy już trochę ogarnęłyśmy się po podróży, zaprowadzono nas do sklepu, pokazano jak kupić Oyster Card (ichniejsza wersja biletów okresowych) i wsadzono do czerwonego autobusu. Wydrapałyśmy się na piętro, klapnęłyśmy tuż przed przednią szybą i spróbowałyśmy zrozumieć, że oto jesteśmy w Londynie.
Jak się szybko okazało, najłatwiej jest to zrozumieć, gdy próbuje się przejść przez ulicę. To nic, że zazwyczaj przy krawężnikach są napisy „Look left” i „Look right”, ja wciąż kompletnie nie wiedziałam, z której strony może mnie coś rozjechać. Sprawy nie ułatwiał fakt, że Londyńczycy traktują sygnalizację świetlną podobnie, jak pewni piraci z Karaibów traktowali Kodeks – bardziej jako wskazówki, niż zasady. O ile jeszcze samochody w miarę przestrzegały swoich zmian świateł, tak piesi już nie. Widocznie skubańcy mają jakieś magiczne wisiorki, które chronią ich przed rozpłaszczeniem się na szybie piętrowego autobusu. Pozazdrościć.
Zazdrościć można by też osławionego między niewiastami (i nie tylko) brytyjskiego akcentu. Gdyby tylko dało się go usłyszeć w tym gwarze… Z „prawdziwymi” Brytolami nie miałyśmy zbyt wielu okazji pogadać, a sprzedawcy pamiątek mówili często z gorszym akcentem, niż my. Ale za to w pierwszy dzień wieczorem, gdy już padnięte zasypiałyśmy na stojąco, angielska telewizja uraczyła nas Batmanem. Michael Caine uratował sytuację.

Klasyka londyńska, czyli Oxford Circus i metro. Pod ziemię nie udało nam się zejść, za to dzielnie przebijałyśmy się przez tłumy ludzi na powierzchni. Warto było – znalazłyśmy sklep z książkami. Oczywiście nie wyszłyśmy z pustymi rękami…

 

Poszukiwaczki zaginionego Sherlocka
Powiedzmy sobie jednak wprost: Londyn Londynem, a Sherlock sam się nie wytropi! Uzbrojone w Magiczny Szerlokowy Notesik Szyszki, przywdziałyśmy wyimaginowane czapeczki, zapaliłyśmy po nieistniejącej fajeczce i ruszyłyśmy śladami benedyktyńskich stóp.
Dla tych, którzy nie wiedzą, co mam na myśli, pisząc „benedyktyński”, odsyłam do obejrzenia serialu BBC Sherlock (a tutaj wrażenia z sezonu pierwszego i drugiego). W skrócie: aktor grający Sherlocka nazywa się Benedict Cumberbatch. Tak, uwielbiamy go. Delikatnie mówiąc…
Zresztą, to wszystko przez niego. Wszystko przez Sherlocka (choć z dodatkiem Doktora Who). Pojawił się taki na ekranie, zawrócił w głowie, zauroczył i co? I pojechały trzy baby do Londynu, by stanąć swymi niegodnymi odnóżami w miejscu, gdzie onegdaj postawił stopy Sherlock. Nie zapomniałyśmy przy tym o „oryginalnym” Sherlocku i pogłaskałyśmy tabliczkę przy jego muzeum na Baker Street 221B.

Adres znany i kochany (:

Muzeum brytyjskiego detektywa, a zaraz obok niego – sklepik z pamiątkami.

 

Nie samym Sherlockiem fanka żyje
Mimo ogólnego szerlokowego wariactwa, zobaczyłyśmy też kilka miejsc „niezwiązanych”. Liznęłyśmy londyński kanon, ale też parę razy skręciłyśmy z wyznaczonego grubą linią szlaku turystycznego. Czym się to wszystko skończyło? Wieloma zdjęciami (niestety, zobaczycie ich tylko kilka, większość nie przeszła przez cenzurę zdrowego rozsądku), kilkoma książkami, mangami (mam Hamleta!), słodkościami, ogromem wspomnień, wrażeń zapierających dech w piersiach, dzikimi uśmiechami i mocnym postanowieniu powrotu. Bo jeszcze tyle do zobaczenia! A trzeci sezon Sherlocka już niedługo

Sporo czasu spędziłyśmy w tych piętrowych, czerwonych autobusach.

Klasyczne pozdrowienie: Ale ona jadą złą stroną!

Pierwsze skojarzenie: Supernatural czy Community?

Klasyczne pozdrowienie 2: Nasi tu byli!

Chińska dzielnica i smażone ośmiornice w witrynach…

Na szczycie London Eye.

Pałac Westminsterski widziany przez szybę Londyńskiego Oka.

Tower Bridge z kółkami olimpijskimi. To na tym moście rozegrał się finałowy pojedynek w Sherlocku Holmesie (tym razem mowa o filmie).

Teatr Jednorożca był trudny do znalezienia…

…podobnie jak Muzeum Herbaty i Kawy.

I wracamy do serialu. Niech za komentarz wystarczy ten obrazek

I na koniec – Kawa z Cynamonem w Starbucksie 😀

9 Replies to “Londyn 2012 – fotorelacja”

  1. o rany, chciałabym się kiedyś wybrać do Londynu 😉

    1. Tylko nie zapomnij parasola 😉

      1. a tam, parasol można znaleźć na przystanku – z wzorkiem w Hello Kitty!

  2. Trochę badziewne buty, jak na łażenie w deszczu.

    1. Na łażenie w deszczu to tylko gumiaki, a te były za duże do walizki 😛

  3. Taaa, kiedy wyjeżdżałyśmy we Wrocławiu było blisko 30’C i mój brat wyśmiewał do rozpuku pomysł pakowania kurtki i porządnych dżinsów :/. Nie wykazałam się asertywnością, bo pod jego prześmiewczym wpływem zostawiłam w/w części garderoby w Polsce. Jakże tego później żałowałam..! :/

    1. Spójrz na to z jasnej strony: masz rajstopki prosto z Londynu! ;D

  4. kompletnie nie rozumiem Waszego narzekania na pogodę… mnie było ciepło, wygodnie i przyjemnie przez cały czas 😛

  5. Genialna fotorelacja, świetnie się pochłaniało wasze komentarze i aż się chyba do serialu wspomnianego przekonam 🙂 Pierwszy odcinek mnie z wrażenia nie zabił ale obiecuję dać mu szansę ^^
    Zazdroszczę wycieczki, pogody mniej ale wierzę że Londyn wszystkie niedogodności zrekompensował 🙂

Dodaj komentarz