Północ to magiczny czas w Savannah – dwanaście uderzeń zawieszonych między dobrem i złem. Na te parę chwil wszystko przestaje mieć znaczenie, a moc zmarłych jest najsilniejsza. To też jedyny moment, kiedy opadają wszystkie maski i możemy zobaczyć rzeczy takie, jakimi naprawdę są.
Oparta na autentycznych faktach i wykorzystująca prawdziwe osoby powieść Berendta to prawdziwa literacka perełka obyczajowa. Często nie zauważamy jej w cieniu wielkich sióstr (Przeminęło z Wiatrem Mitchell, twórczość Trumana Capote, Zabić drozda Lee), ale takie też jest opisywane w niej miasto. Savannah to dama o brudnej twarzy, skrzętnie chowająca swoje brudy przed przyjezdnymi, przyczajona niczym pająk na końcu drogi na Wybrzeże.
Jest też bezsprzecznie zabawna w przewrotny, ironiczny sposób (a przecież Wielka Literatura powinna zachować powagę). Korowód postaci maszerujący przez karty książki jest tak barwny, jak najlepsze korowody w Nowym Orleanie – choć Savannach woli paradę z okazji święta Świętego Patryka.
Przede wszystkim urzekła mnie misterna sieć powiązań między poszczególnymi bohaterami. Wszyscy znają wszystkich, choć pozornie dbają o to, by pewne kręgi towarzyskie nigdy się nie stykały ze sobą. Uprzejmość, słowo honoru i dobre maniery nie pozwalają otwarcie mówić o niechęci do określonych osób czy grup społecznych, ale uważny obserwator z łatwością dostrzeże bulgoczącą pod powierzchnią ogłady nienawiść i złość.
Równocześnie czułam, że autor nie chce moralizować ani przekazywać prawdy objawionej – po prostu siedzi z boku jako przyjezdny, obraca się w przeróżnych kręgach, będąc wszędzie i nigdzie równocześnie. On tkwi w magicznym czasie o północy. Nie narzuca czytelnikowi swoich emocji, poglądów czy moralności. Sami możemy określić, kogo lubimy, a kogo nie. Co ciekawe, pod koniec ja sama poczułam, że wkraczam w ową metaforyczną północ: naprawdę miałabym kłopot, żeby ocenić bohaterów. Wróć, naprawdę nie lubię Joego Odoma. To kwestia mojego osobistego podejścia do uroczych drani i naciągaczy.
Kulturowy kociołek Savannah oglądamy oczami Johna Kelso, przyjezdnego z Nowego Jorku dziennikarza. Sam autor zawitał w progi miasta rok po wydarzeniach, które były główną osią fabuły, dlatego trochę poprzestawiał chronologię wydarzeń. Czytelnik zupełnie tego nie zauważy, a wręcz poczuje się jak członek ławy przysięgłych. Czy szanowany przez (prawie) wszystkich Jim Williams naprawdę z zimną krwią zamordował swojego młodego kochanka? A może to jeszcze jedna z tych tragicznych, gorących historii południa, które kończą się cmentarzu?
Zadziwiający jest głęboko zakorzeniony rasizm Savannah – nawet wśród czarnej społeczności. Książka dzieje się w latach 80. XX wieku, a więc w czasach, które ja kojarzę i wcale nie wydają mi się tak dawne. Człowiek myśli sobie, że cała ta otoczka „czarni chcą gwałcić nasze białe dziewczęta” jakoś powinna zniknąć, a tymczasem została ona tylko pokryta delikatną, lukrowaną skorupką i ma się jak najlepiej.
Cała szalona, dziwna plątanina sprzeczności miasta odbija się w postaci Franka, a właściwie Lady Chablis, Cesarzowej Savannah. Prowokująca, czarnoskóra drag queen, transseksualna piękność o niewyparzonej gębie podbija serca czytelników. Jeśli chodzi o mnie, to widziałam ją wcześniej w filmie Eastwooda na podstawie niniejszej książki (grała samą siebie) i tym przyjemniej mi się czytało sceny z jej udziałem. Eksplodująca seksualność Chablis i jej bezpośredniość mogą szokować i budzić niesmak, ale paradoksalnie to właśnie ona jest najtrafniejszą metaforą dla miasta – agresywna kobieta, która skrywa wstydliwy męski sekret, nie do końca czarna, na pewno nie biała, domagająca się uwagi i bardzo kapryśna w swych wyborach.
Chablis obnaża świętoszkowatość czarnych, którzy chcą być bardziej biali, niż przeciętny Smith, hipokryzję białych, którzy „kochają różnokolorowość miasta”, wyśmiewa homofobię… a to wszystko w zaledwie paru scenach, przez które przepływa, kręcąc prowokacyjnie biodrami. I powodując niemałe zamieszanie.
Obok niej przemyka ukradkiem Joe Odom, lekkoduch, pianista i pasożyt społeczny pierwszej klasy. Jego niesamowity urok osobisty i słodka bezczelność sprawiają, że wychodzi obronną ręką z najgorszych kryzysów finansowych. I mieszkaniowych. I sądowych. Joe jest doskonałym obywatelem Savannah: wie w które pajęcze nitki uderzyć, a które ominąć, by zawsze wyjść na swoje. W każdym innym miejscu na pewno skończyłby z obitą mordą w ciemnej uliczce, ale Savannah kocha swoich niegrzecznych chłopców, przymykając oko na ich potknięcia.
Poza tym Joe dał słowo, a słowu dżentelmena trzeba wierzyć. Nawet jeśli jest to oskarżony o morderstwo Jim Williams. Nawet, jeśli został on skazany na dożywocie… podczas pierwszego, drugiego i nawet trzeciego procesu. Z drugiej strony jak mu zaufać, skoro to obrzydliwy sodomita? Lepiej go zamknąć w więzieniu i udawać, że go nie ma, nigdy nie było.
Oprócz postaci głównych mamy do czynienia z całą masą postaci pobocznych, które pojawiają się czasem na dwa-trzy akapity, rozbawiając i wzbudzając zadumę. Wszystko to jest oblane leniwym słońcem Południa, gdzie służący zawsze są Czarni, damy skrywają twarze pod rondem kapelusza, a mężczyźni zajmują się Naprawdę Ważnymi sprawami (na przykład mecz międzystanowy).
Uważajcie, bo zakochacie się w Savannah. Szczególnie gdy dotrwacie do północy.
Tylko proszę uważać na Minerwę, czarownicę Woodoo, która może akurat tę noc wybrała na odprawianie swoich czarów.
John Berendt, Północ w ogrodzie dobra i zła
wyd. Dom Wydawniczy Rebis, 2012